piątek, 22 kwietnia 2022

Jestem najszczęśliwszą osobą na świecie

XD Sama nie wierzę, że po tylu latach coś tu publikuję. Rozdział powstawał bardzo, bardzo długo, więc niektóre części mogą się nie kleić i ogólnie wszystko może być nie tak, ale miałam niezłą zabawę kończąc go, więc proszę: dla wszystkich którzy całkiem przypadkiem lub z sentymentu tu zajrzą, bawcie się dobrze.

 

 Pearl Hart kiedyś wcale nie nazywała się Pearl Hart. Syriusz słyszał tę plotkę wieki temu, sam powtórzył ją bezmyślnie kilka razy, bez większego przekonania, po to tylko by zmienić temat rozmowy z boleśnie nudnego na dziwnie satysfakcjonujący, bo rzucający cień na przeszłość złotoustej dzieweczki. Czerpał niewytłumaczalną przyjemność z drobnych złośliwości i uprzykrzania życia tych, do których pałał sympatią. Ot, takie wyznanie uczuć poprzez rozpuszczenie plotki o hobbystycznym przebieraniem się za płeć przeciwną albo dolania eliksiru zaburzonej równowagi do porannej herbaty. Uważał to za nieodłączny element składowy swojego magnetycznego uroku, co lubił podkreślać, bo Remus zabawnie przewracał wtedy oczami. 

Kiedy jednak, siedząc w kwaterze głównej, Lily, przeżywając to, jak bardzo niegodny zaufania jest nowy członek Zakonu Rosier, zwróciła jego uwagę na zdjęcie, na którym znajdowali się zarówno Rosier, jak i Hart, Syriusz aż wymamrotal kilka niecenzuralnych słów z wrażenia. Jak to sie stało, że nie zorientował się już kilka lat temu? 

 Siegnął po kawałek czystego pergaminu, by naskrobać na nim parę zdań. Lily czytała mu ukradkiem ponad ramieniem, ale zupełnie się tym nie przejmował, bo jego słowa skreślone na papierze nie mogły mieć dla niej żadnego sensu. 

- Wścibska ruda wiedźma - wymamrotał półgębkiem wstając, a Lily przybrała najbardziej niewinną minę świata. Powiedziałaby może coś na swoją obronę, gdyby do pomieszczenia nie weszła dziarskim krokiem Emmelina. 

Emmelina Vance uciszała wszystkich dookoła samą swoją obecnością, biła od niej powaga, a każdy jej ruch był pełen zdecydowania. Jeszcze kilka lat i James był pewien, że dziewczyna stanie się nową wersją McGonagall. I prawdopodobnie uznałaby to za jeden z najpiękniejszych komplementów, gdyby tylko kiedyś odważył się powiedzieć to głośno. 

Tuż za nią do pokoju weszła Jen, która rozglądała się po pokoju niczym małe dziecko, wyrażnie spodziewając się zastać w nim nieopisane cuda. Na oczach miała przyciemniane okulary, więc nie wiadomo było do końca czy rozczarował ją widok najzwyczajniejszego w świecie dębowego stołu, kilku krzeseł, dwóch foteli i wielkiej klatki z jedną sową w środku. Drugą z nich Syriusz dopiero co wyprawił w podróż do Hogwartu. 

Za Jen do pomieszczenia wszedl też Will, ale Syriusz nie poświęcił mu wiele uwagi, rozproszony zupełnie przez Marlenę która cmokała właśnie Emmelinę w policzek. Obie miały po dwadzieścia cztery lata, rózniły się od siebie jak ogień i woda, i nigdy nie pozwalały sobie na więcej, niż drobne czułostki. 

- Świeża krew, świeża krew! - zawołała z właściwym sobie entuzjazmem Marlena. - Marlena McKinnon - przedstawia się i uściskała dłonie Jen i Willa. - Słyszałam o was takie rzeczy, że jeśli chociaż połowa jest prawdą, jesteśmy uratowani. 

- Ta, Voldemort popełni seppukku jak się dowie, żeście do nas dołączyli - odezwał się spod okna Syriusz. 

- Popadnie w depresję co najmniej - zgodził się James.  

- Albo podda zwyczajnie, uzna, że bez sensu taka walka z góry przegrana - wtrącił swoje trzy grosze Frank. - Ja bym tak zrobił przynajmniej. Wszyscy widzielismy jak Johnson napiernicza pałką do quidditcha. 

Marlena sporiunowała ich spojrzeniem, po czym spojrzała z uśmiechem na Jen i Willa. Obojgu przeszło przez myśl, że jeszcze nigdy nie widzieli twarzy, z której promieniowałoby tyle ciepła.  

- Och, nie słuchajcie ich. Jeszcze przyjdą do was, skamlając o pomoc. Dosłownie - dodała ciszej, jakoś złowróżebnie, a jej uśmiech zbladł odrobinę. Zaraz jednak odzyskała swój entuzjazm. - Siadajcie, powiem wam jak będziemy tu pracować.  

Zajęli miejsca obok siebie, Marlena usiadła na przeciwko nich, nie przestając się uśmiechać nawet gdy obok Jen zasiadł Syriusz. Posłała mu tylko pytające spojrzenie.

 - Nie patrz tak na mnie, muszę wiedzieć w co chcesz wpakować moją narzeczoną - powiedział, zagarniając dłoń Jenny, do tej pory spoczywająco luźno na stole. Uśmiech Marleny poszerzył się, spojrzała wymownie na Jen. 

- Nie wiedziałam, że wy... 

- Łże ci w żywe oczy, Marleno - przerwała jej beznamiętnym tonem dziewczyna. - Jak pies - dorzuciła, spoglądając z czułością na Syriusza, który odpowiedział jej dokładnie tym samym. 

- Och... - odparła z pewnym zakłopotaniem Marlena i odgarnęła z czoła miodowo-złoty kosmyk. Odetchnęła głęboko. Jen przeszło przez myśl, że wyglądała na jeszcze młodszą, niż w rzeczywistoci była. 

- Przez najbliższych kilk tygodni będziemy was doszkalać. Bedziemy robić to wszystko, co robicie na zajęciach uniweryteckich i więcej. I o wiele bardziej intensywnie. Oczekuję od was pełnego zaangażowania, całkowitego posłuszeństwa. Po szkoleniu bedziecie zajmować się naszymi rannymi. Ważne jest to, żebyście uświadomili sobie, że u Munga nie jest już bezpiecznie. W uniwersyteckim szitalu nie jest już bezpiecznie. Nie kierujemy tam naszych. Mamy kilka adresów w Londynie, ale musicie być gotowi na to, że ktoś zapuka do drzwi waszych mieszkań, o dowolnej godzinie.  To będzie typowa prowizorka, na to też musicie być gotowi. To bardzo ważne. Bardzo - zaznaczyła z powagą. - Z czasem, być może, będziemy was zabie... 

Drzwi otworzyły się z impetem, Jen aż podskoczyła w miejscu, po czym zamarła, widząc przed sobą kobietę, która ze swoją idealnie owalną twarzą, cudownie zarysowanymi kośćmi policzkowymi i uderzająco błękitnymi oczami mogłaby nie tyle konkurować o, a zwyczajnie domagać się oficjalnego tytułu najpiękniejszej kobiety świata. Kruczoczarne włosy spięte miała w luźnego koka, a na stopach miała eleganckie buty na obcasie. 

- Dumbledore? - zapytała Emmelinę zaciagajac sie trzymanym w dloni papierosem, a ta pokręciła głową w odpowiedzi. 

- Spóźniłaś się, Dorcas. Wyszedł jakieś piętnaście minut temu - odezwała się Marlena ze swojego miejsca. - Powinien być w Hampton. 

- Cholera - odparła kobieta i odwróciwszy się na pięcie, zniknęła jeszcze szybciej niż się pojawiła, zostawiając po sobie delikatny zapach dymu papierosowego i kilka głupawych min. Minęła chwila zanim wszyscy doszli do siebie. 

- Ona musi być willą albo czymś w tym stylu - wymamrotał James, a Lily prawie niezauważalnie przewróciła oczami. - Zwykli śmiertelnicy nie są aż tak atrakcyjni. 

Syriusz odkaszlnął znacząco. Może i należał do szlachetnego rodu Blacków, a ci z zasady nie lubili głośno o tym mówić, ale wciąż pozostawali jednak zwykłymi śmiertelnikami. 

- Mógłbym ją poderwać - palnął bez większego zastanowienia, prowokujące spojrzenie utkwiwszy w Jen, na której nie zrobiło to większego wrażenia. 

- Chyba w innej rzeczywistości - prychnęła. 

- Kreowanej przez samego siebie - dorzuciła Lily. - Albo twoją osobistą psychofankę. 

- Że Jen niby? 

Jen wykonała w jego kierunku niecenzuralny gest.  

- Wystarczy tej dziecinady - zadecydowała Emmelina, nagle tracąc cierpliwość. - Black, Evans, Potter, Longbottom - idziemy.  

Wywołani stanęli na baczność i posłusznie, nie ważąc się odezwać choć półsłówkiem, wyruszyli w ślad za Emmeliną, która wyszła z pomieszczenia, głośno postukując o podłogę swoimi ciężkimi butami. Jedynym, który odważył się trochę poociągać, był Syriusz. Podniósł się z krzesła w wyjątkowo leniwy sposób, po czym pochylił się w kierunku Jen, by skraść jej niedługi, acz wyjątkowo czuły pocałunek, z którym - jego zdaniem - i tak wstrzymywał się wyjątkowo długo. 

- To na szczęście - mruknął, odsuwając się zaledwie na kilka centymetrów, ciągle jeszcze czując jej usta na własnych, sprytnie wykorzystując te kilka zbaraniałych sekund, kiedy nie była w stanie nic powiedzieć. Wyprostował się, z zawadiackim wdziękiem skłonił się przed Marleną - Do zobaczenia, pani doktor. Na razie, Taylor.  

Po chwili już go nie było. 



           - Tęsknię za Szkocją jak jakaś nienormalna - odezwała się z pełną buzią, rozsmakowując się maślanymi ciasteczkami przepisu babci Remusa.

           - Za chłopcami w kiltach - poprawił ją z przekornym uśmiechem, a ona nie próbwała nawet zaprzeczać. 

            Przez chwilę oboje milczeli, ciszę zakłócał miarowy stukot kropli deszczu o szybę. Siedzili na podłodze w zasypanym notatkami pokoju Jen i po raz pierwszy od długiego czasu odczuwali zupełny spokój.

            - Pojedźmy, Luniu. Na kilka dni, na weekend. Zaszyjmy się w górach, odetchnijmy świeższym powietrzem, pooglądajmy nocne niebo. Pocałujmy chłopca w kilcie.

            Remus roześmiał się na tę sugestię, lecz zamiast odpowiedzieć wskazał palcem na okno. Na zewnęrznym parapecie siedziała duża, zmoknieta od deszczu sowa. Jen wpuściła ją do środka i odwiązała od jej nóżki wilgotny kawałek pergaminu. Sowa nie czekając na zaproszenie poczęstowała się leżącym na talerzu ciasteczkiem, a Jen rzuciła okiem na rozmazane litery składające się jedynie na adres. I podpis. Jak najszybciej. James.

          Serce zamarło jej w piersi, kolana zmiękły na tyle, że prysiadła na skraju łóżka. Myśli zaczęły pędzić z prędkością miliona na sekundę. Co się stało? Komu? Gdzie? Dlaczego? Czy ktoś jest ranny? Czy powinna wziąć ze sobą zapas eliksirów? Ale jakich? A może wystarczy różdka? A może nie wzywa się jej w charakterze uzdrowicielki? Może już nic się nie da zrobić? Może ktoś... Nie chciała nawet kończyć tej myśli. Nie chciała widzieć przed sobą tego listu, tak koszmarnie podobnego do tego, który kiedyś już dostała, którego samo wspomnienie wykręcało jej wnętrzności. Zamknęła oczy, starając się nie myśleć o niczym.

         - Jen? - odezwał się Remus, wystraszony nie mniej na widok samej jej miny. Bez słowa podała mu pergamin. Prześledził wzrokiem tekst i podniósł na nią spojrzenie, wyraźnie targany tymi samymi myślami. Oboje nagle przenieśli się w czasie, trzy miesiące do tyłu, znowu byli tylko przestraszonymi, zagubionymi dziećmi na szpitalnym korytarzu, oczekującymi na wieści, których nigdy nie chcieli usłyszeć. 

        - Chodźmy - odezwała się, a ton jej głosu i jej spojrzenie sugerowały zupełnie coś odwrotnego. Nie, nie, nie, nie, zostańmy, ukryjmy się w domu, nie dowiadujmy nigdy o co chodzi, nie chcę wiedzieć. - Chodźmy.

       Drżącymi dłońmi zgarnęła do niewielkiej, skórzanej torby kilka eliksirów ze swojego schowka pod oknem, wcisnęła też do niej podręczny słownik zaklęć. Różdżkę wetknęła w wewnętrzną kieszeń płaszcza i z tym samym przerażeniem w oczach spojrzała wyczekująco na Remusa, a on podszedł do niej i bez słowa zamknął ją w uścisku. Jestem z ciebie taki dumny, mówił jej, nie wypowiadając słowa, a ona pokiwała nerwowo głową, jakby wszystko dokłądnie słysząc.

        Aportowali się dwie ulice dalej od podanego adresu, odległość dzielącą ich od budynku, w którym mieli się znaleźć pokonali krokiem szybkim, niespokojnym, rozglądając się ukradkiem dookoła. Weszli do pomieszczenia, chłodnego i, na pierwszy rzut oka, całkiem pustego. Dopiero po sekundzie dostrzegli w rogu Lily i James w towarzystwie nienzjaomego im mężczyzny, szeptali do siebie w pewnym podnieceniu, ale w ich podekscytowaniu, w ich twarzach nie było niczego złowróżebnego. Jen nie miała pojęcia co myśleć, otwierała już usta by się odezwać, kiedy drzwi otworzyły się z impetem, a do środka wpadł przemoknięty Syriusz. Jen i Remus popatrzyli najpierw po sobie, a potem na różdżki po które oboje odruchowo sięgnęli.

            - Co do chuja, James? - To Syriusz wypowiedział głośno pytanie, które tłukło się po głowie całej ich trójce. 

             - Siadać - odparł James, wyczarowując trzy krzesła, a po chwili się zreflektował i dodał: - Proszę.

             Jen zamrugała kilka razy.

             - Jakie "siadać proszę"? Czyś ty zwariował? O co tu... 

             - Jen. - Lily uniosła dłoń by ją uciszyć. - Proszę.

             Usiedli. Bezimienny mężczyzna wyszedł na środek, prowadząc za sobą Jamesa i Lily. Zadał im pytanie, a oni odpowiedzieli na nie z niesamowitą pewnością. Syriusz, który był już świadkiem tego rodzaju ceremoni powoli zaczął się uśmiechać, uśmiech stawał się szerszy z każdym usłyszanym słowiem, każdą sekundą kiedy docierało do niego znaczenie tego wszystkiego, co działo się przed jego oczami. Jen, która nigdy wcześniej nie uczestniczyła w niczym podobnym, wpatrywała się w rozgrywającą się przed nią scenę z szeroko otwartymi oczami, rozumiejąc coraz więcej i obawiając się choćby mrugnąć, by nie przeoczyć choćby najmniej ważnego szczegółu, choć nie mogła sobie wyobrazić, by jakikolwiek szczegół mógł być w tamtym momencie mniej ważny. 

           Powoli, wciąż nie odrywając wzroku od trójki ludzi przed sobą, odezwała się wyjątkowo głośnym półszeptem.

               - Czy oni właśnie...?

             - Ta - odparł Syriusz, uśmiech obejmował już całą jego twarz, całą jego osobę. - Chajtają się. 

               - A niech ich Merlin walcem przejedzie...

              James i Lily chwycili się za ręcę i wpatrując się w siebie nawzajem tak, jakby nie tylko w pomieszczeniu, ale i na całym świecie, nie było nikogo poza nimi dwojgiem. Ni to smużka światła, ni dymu, oplotła ich złączone dłonie.

               Ja, Lily...

               ...James...

               ...przysięgam zawsze pamiętać, że jesteś miłością mojego życia...

               ...być z tobą i dla ciebie...

               ...zawsze...

               ...aż do śmierci...

               ...i w tym, co przyjdzie po niej.

              

 

 

     - Co tu się właśnie wydarzyło?! - zawołała Jen, jej twarz zalana łzami. Z wdzięcznością przyjęła podaną jej przez Remusa chusteczkę, lecz zanim ktokolwiek zdążył jej odpowiedzieć Syriusz zamknął Jamesa w mocnym uścisku i poklepał go po plecach. Odsunął się, by uszczypnąć go z czułością w policzek i wypalić:

    - Mój mały pączuś, kiedy ty tak wydoroślałeś!?

    - Sorki jeśli trochę napędziliśmy wam stracha. Doszliśmy do wniosku, że szybka, potajemna ceremonia w jak najmniejszym gronie to najlepsza opcja na ten moment - wyjaśniła Lily, która właśnie była wyściskiwana przez Remusa.

    - Każda opcja byłaby idealna - odparł na to Remus, patrząc jej w oczy. - Gratuluję, pani Potter. - Twarz Lily rozpromieniała, a on zwrócił się do Jamesa - Panie Potter, świetna robota. Chodźże tutaj! - dodał i wyściskał go równie mocno, szczepcząc mu coś do ucha.

    Towarzyszący im urzędnik także pogratulował i zaczął tłumaczyć coś Lily cichym głosem, a Syriusz zbliżył się do Jen i Remusa. 

    - A tak korzystając z okazji, Jen? - mruknął, posyłając jej wymowne spojrzenie i brodą wskazując na młodą parę rozmawiającą z mężczyzną w czerni. Jen podążyła za jego wzrokiem i dopiero po chwili zrozumiała co miał na myśli.
    - To oficjalne oświadczyny? Średnio jestem pod wrażeniem - odparła niedbale, marszcząc nos z niesmakiem. 

   - Jak sobie chcesz. - Syriusz wzruszył ramionami i przeczesał wciąż wilgotne włosy dłonią, po czym z czarującym uśmiechem zwrócił się do Remusa: - Luniu? 

     Remus przyjął to pytanie z pełną powagą.

    - Gdyby nie to, że jestem tylko twoją awaryjną opcją, to powiedziałbym, że to zaszczyt.

    Jen wyszczerzyła zęby, zrobiła pełen satysfakcji piruet w miejscu i złapała Remusa za rękę, by odejść z nim w stronę wyjścia, a właściwie podskoczyć pod wyjście jak dwójka małych dzieci. Syriusz dramatycznie złapał się za serce i zawołał za nimi głośno:

    - Kosz za koszem, bez znieczulenia. Szokujące zachowanie!

    Tym bardziej szokujące, że nikt nie zdawał się być zbytnio przejęty i, ignorując jego złamane serce oraz nadwyrężoną dumę, James z Lily również udali się w stronę wyjścia. Urzędnik również zniknął nie wiadomo kiedy.

    - Ay, mi amor - zawołała za wciąż stojącym w miejscu Syriuszem Jen, która z grzeczności odwróciła się będąc już przy samym wyjściu. - Chodźmy potańczyć!

    - Pić i tańczyć! - zawtórował jej James, a Lily i Remus zawiwatowali.




    Nie do końca to miała na myśli Lily, kiedy mówiła o szybkiej, potajemnej ceremonii. Niewielki pub w jednej z ukrytych uliczek Londynu zdawał się pękać w szwach, bliżsi i nieco dalsi znajomi tłoczyli się, by jej pogratulować, życzyć szczęścia, wypić toast czy po prostu wymienić kilka słów i chwilę z nią pobyć. Lily nie wiedziała skąd się tak nagle brali i skąd wiedzieli, choć to ostatnie było raczej oczywiste, tym bardziej po tym gdy Syriusz otworzył drzwi i zaprosił przodem do środka jej rodziców. Już miała do nich podejść, gdy drogę zagrodzili jej Alicja i Frank.  

    - Nie wierzę, żeście nas prześcignęli - roześmiała się Alicja i objęła ją za szyję. - Wy ancymonki nieznośne, kochajcie się tak do końca świata!

    - Zawsze wiedziałem, że to się tak skończy - dodał od siebie Frank, gdy przyszła w końcu jego kolej by zamknąć ją w objęciach.

    - Toast, toast! - zawołała niespodziewanie stojąca na stole Jen i wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę. Lily poczuła że ktoś ją obejmuje i nie musiała się odwracać, że tym razem był to James. - Za Lily, moje słońce, moją diwę, kocham cię jak obłąkana i gdyby James mnie nie uprzedił, to sama bym się z tobą chajtnęła! Za Jamesa, mojego misia-ptysia, twoi rodzice byliby dumni, ja jestem dumna i szaleję za tobą. Jestem taka szczęśliwa, jestem najszczęśliwszą osobą na świecie! Merlinie słodki, weźcie mnie zaadoptujcie, co?

    Rozległy się brawa i gratulacje, Remus ze śmiechem pomógł Jen zejść ze stołu, a pomieszczenie znowu wypełniła muzyka.

    Lily przebiegł przyjemny dreszcz kiedy James pocałował ją w szyję. Starała się delektować uczuciami, które je wypełniały, a była tak szczęśliwa, że myślała, że zaraz zacznie unosić się nad ziemią. Spojrzała w jego ciepłe, brązowe oczy i sama nie wierzyłą, jak bardzo była w nim zakochana. Czasem miała wrażenie, że czas im ucieka, że być może niewiele im już pozostało i uczucie było to wszechogarniające, że czuła jakby zaczynało brakować jej powietrza i zawsze, zawsze sekundę przez tym, gdy zaczynała wpadać w panikę, pojawiał się on i łapał ją za dłoń. Wyciągał ją do brzegu. Z nim była bezpieczna. Brał ją całą, brał ją w ciemno; wszystko, co było nią, co było jej częścią brał i akceptował i dawał jej być, po protsu być i może po raz pierwszy nikogo ani niczego nie udawać. Ba! Nie tylko akceptował, a zdawał się nią zachwycać, nie tylko pozwalał, ale pragnął by była jak najprawdziwszą wersją siebie. A ona czuła wobec niego dokładnie to samo. Cokolwiek stanie im na drodze, stawią temu czoła razem.




    - Co pani myśli o zięciu? Mogło być lepiej, nie sądzi pani? - zagaił Syriusz, przysuwając sobie stołek i przysiadając się bez zaproszenia. Pan Evans spojrzał na niego nieco podejrzliwie, a Pani Evans pokręciła głową, nie dając się wkręcić, głównie dlatego, bo kojarzyła Syriusza z widzenia i opowieści Lily.

    - Och, James jest przemiłym chłopcem i tak kocha Lily, nie śmiałabym prosić o więcej – odparła, z czułością patrząc na wspomnianych, którzy stali nieopodal, rozmawiając z grupką swoich znajomych.

    - Na pewno? - Syriusz podążył za jej wzrokiem, by zaraz zwrócić się konspiracyjnym szeptem do ojca Lily, który zdawał się połykać haczyk. - On wygląda na niewiniątko, ale słyszałem, że niezły z niego huncwot.

    - A czy ty nie jesteś jego kolegą? - zapytała pani Evans, zerkając na niego z coraz większym rozbawieniem.

    - Bardziej Lily niż Jamesa, jeśli mam być z panią szczery – wyjaśnił Black poważnie i znów zwrócił się tym znaczącym tonem do mężczyzny: - I dlatego się martwię. 

- Co masz na myśli? - zapytał w końcu pan Evans, zaniepokojony niepokojem ojca, którego córka właśnie wzięła potajemny ślub w wieku ledwo osiemnastu lat. Nie wiedział, co mógłby mieć do powiedzenia ten poważnie wyglądający młodzieniec, ale uważał że należało go przynajmniej wysłuchać. Tym bardziej, skoro był to przyjaciel jej córki. Zanim jednak usłyszał jakiego rodzaju wątpliwości go trapią, ta też córka zmaterializowała się u ich boku, jakby zwabiona atmosferą pełnej konspiry, do której wciągał jej rodziców Syriusz, a więc nie mogło to być nic mądrego.

    - Mamo, tato – zaczęła uroczyście, spoglądając na rodziców, po czym utkwiła przeszywające spojrzenie w Syriuszu: - Cokolwiek opowiada wam ten chłopak, nie wierzcie w ani jedno jego słowo.  

    Syriusz oparł ramię na barze i posłał jej jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów.

    - Jak cudownie wiedzieć, że tak we mnie wierzysz. A ja tylko czułem się w obowiązku... - zaczął, lecz Lily była zupełnie nieczuła na jego wdzięk. Przewróciła oczami przerywając mu w pół zdania.

    - Za dobrze cię znam, klaunie - prychnęła, a w szarych oczach Syriusza zamigotały iskierki rozbawienia. - Wiem, kiedy coś knujesz.

    Wyprostował się dumnie, doskonale udając urażonego.

    - Słodka jesteś, Evans – powiedział sucho, po czym zaraz się poprawił: - Och. Pardon, teraz już przecież Potter. Wypijmy za to! - rzucił i gestem zamówił cztery kolorowe szoty Merlin raczył wiedzieć właściwie czego. Wychylili je wspólnie, wszystkim zakręciło się w głowie, a Lily nie zdążyła się jeszcze otrząsnąć, kiedy Black z galanterią wyciągał rękę w kierunku jej matki: - Nie przyjmuję odmowy, muszę z panią koniecznie dziś zatańczyć. 

    Pani Evans też chyba jeszcze się do końca nie otrząsnęła, ale - a yć może właśnie dlatego - przyjęła zaproszenie i oboje oddalili się w kierunku parkietu. Lily pokręciła głową z niedowierzaniem.

    - Nie daj się wkręcać, mamo! - zawołała za nimi rozbawiona i usiadła na stołku obok ojca.

    - Kim właściwie jest ten chłopiec? - pan Evans nie do końca nadążał za rozwojem sytuacji.

    - To Syriusz Black, tato. Najlepszy przyjaciel Jamesa – wyjaśniła Lily, patrząc jak wyżej wspomniany kręci z mamą piruety. - Lubi pleść banialuki – dorzuciła, a kiedy zobaczyła, że ojciec nie wyglądał na w stu procentach przekonanego, złapała go za dłoń i spojrzała mu w oczy: - Naprawdę, cokolwiek powiedział, to kompletne bzdury.

    Pan Evans popatrzył uważnie na twarz córki i w końcu dał się przekonać. Uśmiechnął się i pogładził jej włosy.

    - Jak się czujesz?

    Lily nabrała powietrza i wydymała policzki, nie potrafiła ubrać w słowa swoich uczuć, wszystkie były niewystarczające. 

    - Tatku, jestem taka szczęśliwa. - Na te słowa twarz jej ojca wyraźnie zmiękła. - I tak się cieszę, że tu z mamą jesteście.  

    - Oczywiście że jesteśmy. Mogłaś powiedzieć coś wcześniej.

    - Powiedziałbym! - zapewniła, chwytając go za ręce i czując ukłucie, które musiało być poczuciem winy. - Gdyby było jakieś wcześniej. Wierz mi, wszystko zadziało się błyskawicznie. Nie chcieliśmy nawet t e g o - Zatoczyła dookoła rękoma. - Żadnego rozgłosu, niezbyt to teraz bezpieczne.

    Na twarzy mężczyzny zamalował się dziwny smutek.

    - Kocham cię, zajączku

    Lily poczuła, że jej oczy wypełniają się łzami. Ojciec przyciągnął ją do siebie i zamknął w uścisku. Pociągnęła nosem, wzruszenie prawie odebrało jej głos.

    - Też cię kocham, tato.




    - Łapinka, obczaj te ruchy! - zawołała Jen ze środka parkietu, gdzie wywijała a to sama, a to wciągając po kolei przypadkowe osoby. Teraz ze skupioną miną wykonała jakieś zupełnie niezgrabne, nieskordynowane ruchy, które w żadnej rzeczywistości nie mogły zrobić na nikim wrażenia. Remus i Peter zaśmiali się w niebogłosy, ale Syriusz tylko pokiwał głową z uznaniem.

    - Niesamowite! Ale z ciebie kocica! - odkrzyknął i zamówił u barmana następną kolejkę. Jen, która nie była nawet aż tak pijana, roześmiała się usłyszawszy jego odpowiedź i porwała do tańca Marlenę. Emmelinie, która obserwowała je ze swojego stolika, posłała szybkiego całuska, a ta tylko przewróciła z uśmiechem oczami i wróciła do rozmowy z wysokim mężczyzną. 

    - Ale niespodzianka, wiedziałaś o tym wcześniej? - zapytała Marlena.

    - Coś ty, dowiedziałam się dosłownie w ostatniej chwili. Nikt nie wiedział.

    - Tak pewnie lepiej. - Dziewczyna uśmiechnęła się smutno. Nagle na jej twarzy wykwitł łobuzerski uśmieszek. - A wy? Też coś takiego planujecie? - Wskazała brodą na Syriusza, który jednym ramieniem obejmował właśnie Jamesa, a drugim toastował grupie ludzi kieliszkiem z tequilą. 

    - Marleno. - Jen zerknęła na tamtę scenę, po czym spojrzała na dziewczynę wymownie. - Nie. 

    Marlena znów spojrzała w tamtym kierunku, w jej oczach niepoprawny błysk.

    - Ja bym brała.

    Jen roześmiała się na to dość nieoczekiwane wyznanie, po czym obie zatoczyły się w rytm wyjątkowo dramatycznego refrenu i poczuły, że w gruncie rzeczy chyba są siostrami, bratnimi duszami, które się niespodziewanie odnalazły, kochają się bezkresnie i niech ta noc nigdy się nie kończy. Marlena złapała za rękę Jamesa i zakręciła nim, by dołączył do ich imprezy, a Jamesowi nie trzeba przecież w takich sytuacjach dwa razy powtarzać. Ani nawet za wiele mówić. Niech ta noc nigdy się nie kończy.




    - Koniec imprezy, bajaderko. - Te słowa były tak niespodziewane i tak niemile widziane, że Jen aż podskoczyła, gdy Syriusz wypowiedział je gdzieś nad jej uchem. Odwróciła się i spojrzała na niego zaskoczona. Jeśli wcześniej wyglądał nad podchmielonego, to po tej wesołkowatości nie było już śladu. Jego pociągła twarz była poważna, szare oczy skupione i czujne. Jen nie trzeba było niczego więcej, by w głowie rozbrzmiał alarm.

    - Co się dzieje? - zapytała, a gdy gdzieś zza drzwi pubu usłyszała pokrzykiwanie, alarm rozbrzmiał jeszcze głośniej. Syriusz spojrzał w tamtą stronę, błysk niepokoju w jego oczach, ale odezwał się do niej całkiem spokojnie.

    - Ktoś podłożył ogień, na razie wszystko pod kontrolą, ale trzeba się zawijać. Peter! - przywołał go ręką, a gdy chłopak się zbliżył, dodał: - Tamto krzesło bez nogi to świstoklik. Zbierzcie jak najwięcej osób i znikajcie. 

    - Zaraz, a ty?

    Pocałował ją w czoło.

    - Zobaczymy się później.