sobota, 18 stycznia 2014

Ktoś o ciebie pytał


            O mało się nie rozpłakał, gdy ją zobaczył. Nie dostrzegł nawet kiedy jego przyjaciele rozpierzchli się pośród tłumu, po raz ostatni powtarzając te same słowa pożegnania, które uparcie i do znudzenia wypowiadali w pociągu niczym zaklęcia, jakby próbując zakląć rzeczywistość w obawie, że coś może pójść nie tak. Ona tymczasem stała całkiem na uboczu, jak zawsze nierzucająca się w oczy, dla większości praktycznie niedostrzegalna, dla niego - najważniejsza na świecie - i przeczesywała wzrokiem tłum. Jasne, przerzedzone chorobą włosy opadały jej na ramiona i wciąż była przeraźliwie chuda, ale już (całe szczęście!) nie tak blada jak jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Kiedy podszedł i bez słowa zamknął ją w uścisku, wydała mu się tak krucha, że bał się, że może zrobić jej krzywdę. Mimo to przez kilka długich chwil nie wypuszczał jej z objęć i z mocno zaciśniętymi powiekami powtarzał sobie, że to prawda, że to ona, że znów z nim jest i że nic więcej się nie liczy. Żadna cena nie była zbyt duża za tę właśnie chwilę. Zaraz jednak odsunął się i trzymając ją za ramiona, przyjrzał się jej twarzy, jakby doszukując się jeszcze niepokojących objawów.
            - Mówiłem, żebyś nie przyjeżdżała, dałbym sobie radę – skarcił matkę tonem, pod wpływem którego ona potrafiła tylko uśmiechnąć się z rozczuleniem. - Co mówił lekarz?
            Z matczyną czułością pogładziła go dłonią po policzku.
            - Wszystko w porządku, kochany. Nic mi nie jest - zapewniła z łagodnym uśmiechem, po czym, spojrzawszy krytycznie, przygładziła mu włosy i strzepnęła widzialny tylko dla niej pyłek z ramienia. - Pożegnałeś się z przyjaciółmi?
            Peter kiwnął głową.
            - Chodźmy do domu.

            Zaledwie kilkanaście metrów dalej, w jednej ręce ściskając kufer, w drugiej dłoń Remusa, przez tłum dzielnie przeciskała się Rose, co chwila przystając na palcach i rozglądając się w poszukiwaniu znajomych twarzy, gdy nagle pośród gwaru udało jej się posłyszeć radosny, dziecięcy głos wykrzykujący jej imię. Odruchowo spojrzała w tamtym kierunku i ponad tłumem dostrzegła rozjaśnioną uśmiechem twarz brata. Eddie siedział na ramionach ojca i radośnie machał do niej rączkami, zwracając na siebie uwagę ludzi dookoła, przywołując rozczulone uśmiechy na ich twarzach. Tuż obok stała ich matka i rodzice Remusa, wszyscy patrzyli na nich z pełnymi tęsknoty uśmiechami. Rose, puściwszy dłoń chłopaka, podeszła do nich szybkim krokiem i wpadła w objęcia matki, która mamrotała słowa powitania i obsypywała pocałunkami jej włosy. Eddie zaczął się wiercić, domagając się, by siostra wzięła go na ręce.
            - Ale jesteś ciężki – powiedziała, kiedy trzymała go już w ramionach, a on w odpowiedzi objął ją rączkami za szyję, zachwycony jej słowami, które w jego pięcioletnim umyśle były jednym z najwspanialszych komplementów.
            Po dziecięcemu nie dostrzegał jej zmęczenia i nie pozwolił się tak szybko odstawić, chcąc na raz opowiedzieć jej o wszystkich przedszkolnych atrakcjach ostatnich tygodni, lecz zaraz wtrąciła się matka, o wiele czulsza na zmiany malujące się na twarzy córki. Gdy Eddie stał już na własnych nogach (Mamoooooo!) i Rose wyprostowała się by spojrzeć na ojca - wysokiego, zwykle poważnego mężczyznę, po którym odziedziczyła swoje ciemnoniebieskie oczy, znamię na policzku i wrażliwość na piękno przyrody (mama zawsze dostrzega tylko to, co użyteczne, żaliła mu się oburzona przy okazji każdego gruntownego przeglądu ich przydomowej szklarni), a gdy to zrobiła, poczuła dziwną gulę w gardle. Ojciec spojrzał na nią w taki sposób, że nie sposób było się nie zaniepokoić, ale zanim zdążyła o cokolwiek zapytać czy choćby otworzyć usta, uściskał ją mocno, czym wcale jej nie uspokoił.
            Zatłoczony peron to jednak nie najlepsze miejsce na poważne rozmowy, ruszyli więc razem w stronę wyjścia, kiedy nagle Eddie rozdarł się na całe gardło:
            - Czy to Jenny, czy to Jen, CZY TO JENNY!? – pytał, ciągnąc siostrę za rękaw i pokazując palcem na dziewczynę idącą kilka metrów obok, która wcale ich nie dostrzegła, zbyt zajęta wesołą rozmową z ojcem i Syriuszem. - Jen, to twój tata? To twój tata, Jenny!? – zawołał Eddie w jej stronę, a ona, choć co prawda nie dosłyszała jego pytania, to przynajmniej spojrzała w ich stronę. Dostrzegła malca, a na jej twarzy jak na zawołanie wykwitł szeroki uśmiech. Pomachała mu z daleka i powiedziała coś do ojca, ten kiwnął głową i też chyba coś powiedział, po czym wziął jej kufer i sam ruszył w stronę wyjścia. Syriusz i Jen podeszli bliżej, dziewczyna przykucnęła by stęskniony narzeczony mógł ją uściskać. Ku jego zadowoleniu podniosła go i wyszczerzyła do niego zęby.
            - Ale jesteś ciężki! – powiedziała i jedną ręką poprawiła kołnierzyk jego koszulki w zielone groszki. - Urosłeś, co?
            - Urosłem – przyznał, po czym przybrał przymilny ton, z rodzaju tych, jakie przybrać mogą tylko pięciolatki w koszulkach w groszki. - Pójdziemy na wesołe miasteczko, Jenny? I będziemy jeździć samochodzikami, tak szybko jak wtedy? I kupisz mi lody? I…
            - Ed! - skarciła go matka, w wymowny sposób, nieco przepraszająco spoglądając na dziewczynę. - Przestań męczyć Jen. Ona nie będzie ci nic kupować.
            Rozczarowanie malujące się na jego twarzy stopiłoby serca o wiele twardsze niż serce Jennifer.
            - Pójdziemy na miasteczko, jeśli tylko mama się zgodzi – obiecała mu cicho, co chyba mu wystarczyło, bo na jego usta powrócił pełen zadowolenia uśmiech. Położył otwarte, maleńkie dłonie na jej policzkach i ścisnął lekko.
            - Lubię cię, Jenny. Jesteś fajna.
            - Ja też cię lubię, Eddie - odparła, a on roześmiał się na widok jej śmiesznej miny.
            Posłuchała jeszcze chwilę jego rewelacji na temat tego, jak wybrał się z rodzicami na basen (i wcale nie utonąłem!) i jak ma zamiar wybudować sobie swój własny basen w pokoju, po czym cmoknęła go po raz ostatni w policzek i odstawiła na ziemię. Pożegnała się ze wszystkimi i ruszyła w stronę stojącego przy samochodzie ojca, nie zapominając oczywiście zabrać ze sobą Syriusza.
            - Jesteś pewien, że nie chcesz jechać do mnie? – zapytała go po raz ósmy tego dnia, o ile Syriusz nie pomylił się w obliczeniach.
            - A będę mógł spać w twoim łóżku?
            - Nie.
            - Więc nie.
            Chwila ciszy. Wiedział, że nie potrwa dłużej niż osiem sekund. Pomylił się o dwie.
            - Mogę napisać do…
            - Jen, dam sobie radę – zawołał, wznosząc oczy do nieba. - Jestem duży, mam pieniądze, a na miejscu szybciej coś znajdę – wyliczył jej na palcach z niecierpliwością, po czym obejrzał się na zegar tkwiący na czubku olbrzymiego gmachu dworca, ale nie zatrzymał na nim wzroku na dłużej; spojrzał na ruchliwą ulicę przed nimi i strzelistą wieżę zegarową imponującego hotelu naprzeciwko, w którym zatrzymywali się chyba tylko królowie. Uśmiechnął się pod nosem z pewną nostalgią. - Poza tym brakowało mi tego miasta.
            - Zawsze możesz…
            Położył obie dłonie na jej ramionach i popchnął ją w kierunku ojca.
            - Idź, idź w końcu, bo jeszcze pomyślę, że desperacko próbujesz zaciągnąć mnie do swojego domu.
            Odwróciła się i spojrzała na niego poważnie. Czasem miał wrażenie, że nigdy nie spotka już człowieka, któremu tak łatwo czytać z twarzy.
            - No to… do zobaczenia na twojej parapetówie, tak?
            - Nie dłużej niż tydzień – ni to ostrzegł, ni obiecał, po czym odgarnął jej włosy i cmoknął ją krótko w czoło. Pomachała mu jeszcze, a on ruszył przed siebie, w ręku ściskając kufer, mijając ciasno stłoczone budynki, czerwone autobusy i różnokolorowe tłumy ludzi, z sercem mocno bijącym w piersi od tłumionej radości i poczucia absolutnej wolności.


                 Wyszedł z Banku Gringotta z sakiewką przyjemnie pobrzękującą w kieszeni, lecz pomimo tego zastrzyku gotówki i samego faktu, że w końcu mógł się przekonać jak wygląda jego skrytka, gdy po brzegi wypełnić ją złotem, to z dość ponurą miną ruszył główną ulicą w kierunku Dziurawego Kotła. Chyba po prostu za bardzo wczuł się w klimat, bo choć po jatce, która odbyła się w tym miejscu ponad pół roku temu fizycznie właściwie nie było śladu, zostawiła ona wyraźny znak na atmosferze tego miejsca. Nie było już bezpiecznym zakątkiem, oazą wytchnienia, gdzie żaden czarodziej nie musiał ukrywać się przed podejrzliwymi spojrzeniami mugoli; miejscem, gdzie można całkowicie się zrelaksować i dać się porwać szałowi zakupów, bo przecież pogoda wybitnie temu dzisiaj sprzyjała. W pierwszym odruchu pomyślał, że ktoś może zrobił jakiś ponury żart i zaczarował Pokątną tak, że była tylko cieniem samej siebie. O tak, ktoś ją zaczarował, zdecydowanie. Ale nie w ramach żartu, a jeśli tak, to wyjątkowo paskudnego, bo nikomu nie było do śmiechu. Wiele sklepów zostało zamkniętych lub przeniesionych, zniknęli tragarze rozstawiające swoje towary na ulicy i przekrzykujący się nawzajem.  Ludzie których mijał, trzymali się w grupkach, rozmawiali półgłosem i nie patrzyli mu w oczy. Nie wyglądali na przerażonych, raczej na nieracjonalnie podejrzliwych i przepełnionych nieufnością, co wcale nie wydało mu się lepsze. Nie potrafił nie mieć ponurej miny patrząc na to wszystko.
                Po raz drugi tego dnia wszedł do Dziurawego Kotła, lecz wrażenie jakie wywarło na nim jego wnętrze nie było wcale o wiele mniej przygnębiające, niż za pierwszym razem. Przytłumiona muzyka, niewyraźne odgłosy rozmów prowadzonych prawie szeptem, kilka czujnych spojrzeń rzuconych w jego kierunku. Kiedy jedna z kobiet siedzących przy stoliku w głębi sali wybuchnęła głośnym śmiechem - sprawiając tym Syriuszowi pewną ulgę - zwróciła na siebie uwagę wszystkich obecnych, lecz trudno było doszukać się choćby cienia uśmiechu na ich twarzach. Tak jakby w miejscu, gdzie jeszcze niedawno zginęło tylu niewinnych, nie wolno było już nigdy się śmiać. Syriusz ominął dwa puste stoliki przy wejściu i podszedł do lakierowanego baru, a barman, gładko ogolony, schludny mężczyzna po czterdziestce, skinął na niego głową.
            - Ma pan wolne pokoje?
            - Ostatnio mamy ich pod dostatkiem - rzucił, wycierając do sucha szklany kufel.
            - Jeden, na tydzień.
            Mężczyzna krzyknął na młodego chłopaka, który zaklęciem starał się bezpiecznie przetransportować przez salę brudne naczynia i kazał mu pilnować dobytku, a sam nie oglądając się za siebie, poprowadził Syriusza drewnianymi schodami na górę. Deski skrzypiały przy każdym ich kroku, a gdy weszli na piętro owionął ich zapach świeżo upranej pościeli.
            - Nie wiedziałem, że tak to wszystko wygląda – zagadnął Syriusz, podążając za mężczyzną krok w krok na sam koniec korytarza.
            - Było gorzej – odparł cicho, doskonale rozumiejąc co chłopak miał na myśli. - Ministerstwo przez tydzień usuwało szkody, a potem i tak żywa dusza nie ośmieliła się tu wrócić. I wcale im się nie dziwię. Ludzie do tej pory chodzą z różdżkami ściśniętymi w rękach. Im też się nie dziwię – rzucił i otworzył drzwi. Syriusz nie wszedł do środka.
            - Był tu pan, kiedy…
            - Jasna sprawa, że byłem. Pomagałem transportować rannych do Munga – powiedział ponuro. – Piekło, chłopcze, to mało powiedziane - dorzucił cicho, po czym dodał głośniej: - Piętnaście galeonów za noc, stoi?
            Syriusz rozejrzał się po wnętrzu i widząc schludnie zasłane, acz wąskie łóżko, miniaturową szafę, stolik na którym stał dzbanek z wodą i koszyk z papierem na listy, a poza tym właściwie brak miejsca na cokolwiek innego, pomyślał sobie, że cena była dość wygórowana.
            - Stoi.



            Zawsze lubił ten miarowy stukot deszczu o blaszane parapety i dachówki, szum wiatru kołyszącego czubkami drzew i widok na błyszczącą w świetle latarni ulicę. Lubił doświadczać tego wszystkiego siedząc na werandzie w wiklinowym fotelu matki, opatulony przez nią w gruby sweter i wyposażony w ogromny kubek parzącej język i słodkiej jak miód herbaty. To wszystko razem działało na niego kojąco nawet w najgorsze dni, pozwalało się skupić i poukładać myśli, nieważne jak bardzo byłyby rozproszone i nieskładne.
           Tym razem jednak było jakoś inaczej, chyba trudniej i wolał nie myśleć o niczym, z beznamiętną miną wpatrując się w przestrzeń, nie dostrzegając zaniepokojonego spojrzenia matki, która potrafiła zauważyć więcej, niż się po niej spodziewał, niż każde dziecko spodziewa się po swojej matce. Patrzył jak woda spływa pomiędzy kamieniami, którymi obłożona była ścieżka do ich domu i łączy się w nieco większy strumień na głównej ulicy. Próbował przekonać samego siebie, że zrobił dobrze. Zrobił dobrze. Dał jej wolność, dał jej wszystko. Poza tym, o co go prosiła.
            Już od dwóch miesięcy jej rodzice nosili się z poważnym zamiarem wyjazdu, a kiedy Rose po raz pierwszy mu o tym powiedziała, poplątanymi słowami i ze słabo ukrywanymi łzami w oczach, pomyślał, że to jedyne słuszne wyjście. Czasy były niebezpieczne, niebezpieczne szczególnie dla nich: oboje mugolskiego pochodzenia, prowadzący dobrze prosperujący sklep z magicznymi roślinami, o którym słyszał chyba każdy i dwójka ich dzieci, jedno z nich zupełnie bezbronne, wciąż potrzebujące nieustannej opieki. Mieli rodzinę w południowej Kanadzie, byli gotowi tam uciec tak szybko, jak tylko ich córka skończy szkołę. To oznaczało już.
            - Oni naprawdę chcą wyjechać, Remus – powiedziała mu dwa dni temu, wpadając nagle do jego pokoju. Na głowie miała kolorową opaskę z kokardą, a w oczach panikę. – Chcą uciec i chcą żebym jechała z nimi!
            Nie odezwał się, ledwie potrafił na nią spojrzeć i napełniało go to obrzydzeniem do samego siebie. Błagał ją w duchu, by podjęła właściwą decyzję. Na próżno.
            - Nie mogę jechać!
            Aż się skrzywił na dźwięk tych słów, choć nie były wcale niespodziewane.
            - Rose. – Wziął głęboki wdech, wpatrując się w skraj jej niebieskiej sukienki. W końcu udało mu się podnieść wzrok i napotkać jej spojrzenie. - Musisz jechać - powiedział zaskakująco stanowczo, a ona popatrzyła na niego z przerażeniem, niezdolna by zaprotestować, by powiedzieć cokolwiek. - Twoje miejsce jest z rodziną. Tutaj nie będziesz bezpieczna.
            - Nie dbam o to! - zawołała z pasją i usiadła obok niego na łóżku. Złapała go za rękę, drugą dotykała delikatnie jego policzka i mówiła do niego z taką żarliwością, jakiej jeszcze nigdy u niej nie słyszał. - Nie zostawię cię. Nie rozumiesz, ja wszystko już zaplanowałam. Wszystko. Zostanę, będę dalej prowadzić nasz sklep w miasteczku. Jest tam puste pomieszczenie, w którym na razie mogę zamieszkać, naprawdę mogę, a potem...
            Każdy jej kolejny pomysł wydawał mu się gorszy, a jej dotyk zdawał się palić jego skórę. Nie mógł tego znieść.
            - To ty nie rozumiesz, Rose - przerwał jej i odsunął się, po czym spojrzał na nią w najbardziej obojętny sposób, na jaki było go stać i wypowiedział słowa, za które znienawidził się zanim jeszcze zdążyły wybrzmieć: - Nie chcę, żebyś zostawała.
            Na długo miał zapamiętać wyraz jej twarzy. Uciekła.
            Tak bardzo chciał wierzyć, że postąpił właściwie, że to wcale nie strach nim kierował, a troska o nią i jej bezpieczeństwo. Chciał wierzyć, że nie zrobił tego tylko dlatego, bo wiedział, że kiedyś i tak będzie musiał to zrobić. Choć przecież doskonale wiedział, że złamałby jej serce wcześniej czy później, głupotą było wierzyć, że mogłoby być inaczej, a okrucieństwem - prowadzić tę grę tak długo, jak on ją prowadził. Pozwolił, by się do niego przywiązała, by uwierzyła, że czeka ją jakaś przyszłość u jego boku. U boku wilkołaka! Przyjaciele tak często pytali go, dlaczego po prostu jej o tym nie powiedział? Zrozumiałaby. Zrozumiałaby! Tak jakby był to matematyczny problem albo głupie przyzwyczajenie, które można nauczyć się tolerować. Zresztą nigdy nie chodziło o zrozumienie ani o akceptację bądź odrzucenie, bo przecież Remus wiedział jak mało kto, że Rose, dobroduszna, delikatna, słodka Rose nigdy nie odrzuciłaby go, gdyby poznała prawdę. I to była właśnie istota problemu. Rose nie potrafiłaby go zostawić znając prawdę. Nie byłaby w stanie odejść bez poczucia winy, bez zarzucania sobie, że robi to ze strachu, że jeszcze bardziej pogarsza jego sytuację, że sprawia mu tym ból. Gdyby wiedziała, zarzuciłaby mu, że odrzuca ją tylko z tego powodu i nie chciałaby się poddać. Remus wiedział, że musiała wyjechać i dlatego podjął decyzję za nią i postanowił niczego jej nie utrudniać. Jego uczucia nie miały znaczenia.


 
                Leadenhall Market był zawsze jednym z jego ulubionych miejsc: bogato zdobiony, pełen wzorów, kolumn i obserwujących wszystko z góry kamiennych smoków, niemożliwie kolorowy, z mnóstwem sklepików, kafejek i zakątków, w których można było się ukryć. Zawsze buzujący życiem, a już szczególnie późnym popołudniem, kiedy pełen był pracujących w pobliżu mugolskich biznesmenów, ubranych w garnitury i wcale nie śpieszących się do domu, popijających napoje i z entuzjazmem rozprawiających o rzeczach, które rozumieli tylko oni sami. Szedł powoli, napawając się gwarem rozmów i odgłosem kroków na brukowanej ulicy, wpatrując się w sufit z kolorowego szkła dokładnie w ten sam sposób, gdy robił to kiedy miał dziesięć lat. Zaraz jednak skręcił w prawo w jedną z mniejszych uliczek sąsiadujących z rynkiem i wyciągnąwszy różdżkę uderzył w odpowiednie cegły; po chwili Dziurawy Kocioł, pachnący kolacją i dla odmiany dziwnie wyludniony, stał dla niego otworem. Uświadomił sobie, że przez większość dnia był zbyt zajęty załatwianiem formalności ze sklerotycznym staruszkiem i zupełnie zapomniał o jedzeniu. Podszedł do barmana, który tylko na to czekał.
                - Ktoś o ciebie pytał – powiedział, ruchem głowy wskazując na ponurą, zakapturzoną postać siedzącą w samym rogu pubu. Syriusz nie widział twarzy, ale coś w jego sylwetce, w sztywnym sposobie w jaki siedział przy stole wydało mu się znajome. Przyjrzał się dokładniej; udało mu się uchwycić jego profil i prawie sapnął ze zdziwienia, kiedy w niepokojącym nieznajomym rozpoznał kogoś nad wyraz znajomego i ani trochę nie niepokojącego.
                - Co ty tu robisz? – zapytał, stając obok. Postać nie podniosła na niego wzroku, ale wymamrotała coś o rozmowie. – Zdejmij ten kretyński kaptur – warknął, praktycznie zdzierając mu go z głowy i tym samym odsłaniając światu twarz swojego brata, Regulusa.
                Syriusz usiadł na krześle na przeciwko i spojrzał na niego tak, jak patrzy się na człowieka, z którym załatwia się jakieś oficjalne interesy: trochę chłodno, spokojnie i bardzo uważnie. Ludzie zawsze powtarzali, że byli do siebie uderzająco podobni, ale on tego nie widział. Regulus miał ciemne jak węgiel oczy, łagodniejsze rysy i wciąż wyglądał jak dzieciak. Nie pomagało mu nawet to święte oburzenie malujące się na jego twarzy, które podłapał od matki i które wcale do niego nie pasowało.
                - Jak mnie znalazłeś?
                Oburzenie ustąpiło miejsca uśmiechowi pełnemu samozadowolenia, zupełnie jakby Regulus usłyszał najlepszy w życiu komplement, tym cenniejszy, że one prawie nigdy nie padały z tych właśnie ust; zaraz jednak spoważniał, próbując zachować wyuczoną pozę. Syriusz nie lubił, gdy to robił, a już szczególnie nie wtedy, gdy byli tylko we dwójkę. Głuptasek, skomentowała kiedyś Jen poza zasięgiem jego uszu, nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest do niego podobny.
                - To nie było trudne.
                Łapa tylko prychnął i rozparł się wygodnie na krześle, patrząc na Regulusa z pewnym politowaniem, właściwym starszym braciom. Gdyby miał o nim trochę lepsze mniemanie, poczułby się pewnie miło połechtany - może nawet rozczulony - tym, jak próbuje mu zaimponować nie próbując mu imponować.
                - Czego chcesz?
                - Wróć do domu. - Na te słowa Syriusz zamarł na moment i popatrzył na niego szeroko otwartymi oczami; spodziewał się wszystkiego, najprędzej gróźb i obelg podesłanych wraz z całuskami przez matkę, ale z pewnością nie tego. A zapał w głosie Regulusa nie gasł. - Wszystko załatwię. Mama przyjmie cię z powrotem.
                Otrzeźwiał odrobinę gdy jak przez mgłę dotarło do niego to ostatnie zdanie. Uniósł rękę by przerwać bratu i uśmiechnął się krzywo.
                - Mnie czy pieniądze wujka?
                Regulus zacisnął dłonie w pięści, na jego twarzy malowała się bezradność.
                - Tu nie chodzi o pieniądze, Syriuszu! Jesteśmy rodziną. – Syriusz uniósł brwi, ale przełknął cisnące się na usta, pełne kpiny i żalu słowa. - Dlaczego stawiasz obcych ludzi ponad rodziną?
                - Naprawdę przyszedłeś tu po to, by zadać mi tak głupie pytanie? – zapytał, a kiedy Regulus, zamiast odpowiedzieć, odszczeknąć, oburzyć się, próbować się obronić, jakby skulił się w sobie i zgarbił na swoim krześle, Syriusz prychnął kpiąco. - Spójrz na siebie, Regulusie: przyszedłeś ze mną rozmawiać za plecami matki, ubrany w tę śmieszną pelerynkę, przerażony, że ktoś mógłby cię zobaczyć albo jeszcze gorzej: usłyszeć. Nie miałbyś odwagi rozmawiać ze mną w ten sposób w towarzystwie swoich przyjaciół-śmierciożerców, mylę się? – Po jego pytaniu zaległa cisza, podczas której obaj jakby zastanawiali się nad czymś głęboko. - Pokaż mi swoje przedramię – zażądał nagle.
                - Co?
                - Pokaż. Mi. Przedramię – warknął przez zaciśnięte zęby, pochylając się nad stołem w jego kierunku.
                Regulus, zaskoczony nagłym żądaniem, jeszcze przez chwilę bez ruchu wpatrywał się w swojego brata, który nigdy nie lubił bawić się w uprzejmości i tym razem też wcale nie czekał na pozwolenie; zamiast tego błyskawicznym ruchem jedną ręką przytrzymał jego ramię na stole, drugą sięgnął do rękawa i podciągnął go gwałtownie. Tylko trochę, lecz wystarczająco by można było dostrzec niewielki fragment wypalonego na skórze znaku; przez chwilę obaj wpatrywali się w niego bezmyślnie i bez słowa, w końcu Syriusz zasłonił go z powrotem i na sekundę przed wypuszczeniem z uścisku, całkiem nieświadomie uścisnął krótko ramię brata.
                - Ty kretynie – mruknął cicho, po czym spojrzał mu w oczy. - Coś ty narobił?
                W spojrzeniu Regulusa nie było wstydu ani żalu, choć zawsze wiedział, że Syriusz nigdy go w tym wszystkim nie poprze. Bo Syriusz miał swoje zasady, których nikomu - nawet samemu sobie - nie pozwalał kwestionować, i nigdy nie chciał słuchać tego, co ktokolwiek miał mu do powiedzenia. Bo lubił wszystko robić po swojemu, bo tak bardzo chciał być inny, tak bardzo zatracił się w tym swoim pędzie ku niezależności, że z góry odrzucał wszystko, co w jego wąskim światopoglądzie miało łatkę "Black". Bo był zbyt uparty i nie chciał przyjąć do wiadomości nawet myśli o tym, że mógłby się mylić. Bo od dawna nie potrafili ze sobą rozmawiać. Być może to była ostatnia szansa, poza którą nie było już nic.
                - Syriusz, ty nie rozumiesz – zaczął Regulus z zapałem, który nie gasł pod wpływem zimnego spojrzenia brata. - Nie widzisz tego? Mugole od wieków nami pogardzali, a teraz jeszcze próbują…
                - Wystarczy.
                - Próbują zawłaszczyć sobie wszystko, co jest nasze. Chcą nami rządzić, Syriuszu. Ale dzięki Czarnemu Panu w końcu będziemy mogli wyjść z ukrycia. To my będziemy rządzić! Czarny Pan…
                Syriusz uderzył pięścią w stół.
                - Wystarczy! – warknął głośniej, niż powinien i kilka osób spojrzało w jego stronę. – Nie będziemy tego przerabiać po raz setny – powiedział zimno i wstał od stołu. - Pozdrów mamę. O ile będziesz miał odwagę powiedzieć jej, że zrobiłeś coś bez jej błogosławieństwa.
                Odszedł, mocno zaciskając szczęki, nie oglądając się za siebie. Głupi, głupi dzieciak! Słaby, tchórzliwy, zaślepiony! Nic się nie zmienił - wciąż tak samo naiwny, tak samo miękki, tak samo uległy i bezmyślny. Nie miał pojęcia, na co się pisał; nadal nie chciał przyjąć do wiadomości, jak bardzo został oszukany. Nie da rady, nie ma szans. To będzie cud, jeśli wytrwa pół roku.
                Syriusz nie chciał wierzyć, że to jego problem. Nie poczuwał się do roli starszego brata, nikt nigdy tego od niego nie wymagał, nikt nigdy tego nie chciał, nigdy nigdy by na to nie pozwolił. Jego rolą nie było nigdy opiekować się, bronić i pouczać (a może było tylko już nie pamiętał?), Syriusz miał trzymać się z daleka. Dlaczego więc teraz, siedząc sztywno na łóżku i wpatrując się przez okno w dachy budynków naprzeciwko, nie mógł pozbyć się myśli, że kiedyś, zbyt dawno temu, może mógł temu wszystkiemu zapobiec?



          James nie przestawał chodzić po wąskiej, brukowanej uliczce - przeskakiwał niski krawężnik, docierał do brunatnej, ceglanej ściany i zawracał, niezdolny do tego, by ustać w jednym miejscu, zbyt podekscytowany by przejmować się siąpiącym z nieba deszczem; tylko od czasu do czasu rzucał okiem na kryjących się we wnęce Lily i Remusa, którzy patrzyli na niego bez słowa, ale za to z niewytłumaczalną cierpliwością. Kiedy w powietrzu rozległo się bicie kościelnego dzwonu, jak na komendę unieśli głowy, nie spodziewając się po małym, zabytkowym kościółku, który mijali idąc w tę stronę, tak potężnego brzmienia, które wywołałoby u nich tak dziwne poruszenie. Znajdowali się w części Londynu odbudowanej tuż po wielkim pożarze, kiedyś zamieszkiwanej głównie przez adwokatów i w której wciąż czuć było klimat dawnych czasów. Nie zdziwiliby się gdyby ich uszu dobiegł stukot drewnianych kół i żelaznych końskich podków uderzający o kamienną nawierzchnię.
         - Jesteś nareszcie! – zawołał głośno James, a jego głos potoczył się echem po uliczce. Remus i Lily odwrócili się gwałtownie, a nadchodzący od drugiej strony Syriusz uśmiechnął się do nich szeroko. Ręce trzymał w kieszeniach i było w nim coś, co sprawiało, że w przedziwny sposób pasował do okolicy, choć zamiast eleganckiej marynarki i kapelusza miał na sobie tylko stare dżinsy i wytartą kurtkę.
         - Stęskniłeś się za mną, króliczku? – odkrzyknął z daleka, a jego śmiech odbił się od ścian. – Gdzie reszta? – zapytał, kiedy znalazł się już przy nich.
         - Pete nie przyjdzie.
         - Jen?
         - Też nie – powiedział Remus, potwierdzając przeczucie Syriusza dotyczące jej nagłego spadku zainteresowania jego nowym mieszkaniem. Ogólnym brakiem odzewu z jej strony, choć wysłał jej dwie sowy w przeciągu zaledwie tygodnia. Naprawdę myślała, że ciągle będzie jej miał to za złe? Co za durna…
         - Idziemy? – zapytała głośno Lily, a Syriusz poprowadził ich w dół uliczką, skręcił w równoległą, o wiele szerszą ulicę i pewnie ominął rzędy domów i mały pub z pomalowanymi na czarno, wąskimi drzwiami, złotym szyldem i niskim parkanem, o tej porze wypełnionym po brzegi ludźmi. Skręcili jeszcze kilka razy w lewo bądź prawo, z trudem dotrzymując mu kroku pośród wąskich uliczek i uroczych  zaułków, zastanawiając się jakim cudem właściwie Syriusz trafił tam po raz pierwszy. W końcu skręcili w jedną z bram zwieńczoną numerem trzynaście, tak wąską, że musieli iść gęsiego, a kiedy doszli do końca i Black uderzył różdżką w odpowiednią cegiełkę, otworzyło się dla nich dodatkowe przejście, przez które wyszli na mały, brukowany dziedziniec. Na środku stała latarnia, kilka metrów za nią wyrastało dosłownie znikąd niewysokie drzewo, dodając miejscu jeszcze bardziej intymnej atmosfery. Dziedziniec otoczony był ceglanym budynkiem z rzędami białych okien ciągnących się od parteru po trzecie piętro. Prowadziły do niego trzy wejścia, po jednej parze drzwi z każdej strony, przed każdą parą cztery schodki.
         - Jak znalazłeś to miejsce? – zapytała Lily, nie próbując nawet kryć swojego entuzjazmu. Miała ochotę złapać Jamesa za łeb i zmusić go, by przysiągł jej tu i teraz, że kiedyś będą mieszkać w takiej okolicy. Niekoniecznie w sąsiedztwie Syriusza, ale ostatecznie i to mogłaby znieść.
         - Znajoma znajomego mojego znajomego i tak dalej – odparł Black niedbale, ale nie potrafił ukryć pełnego samozadowolenia uśmiechu. - Nie zapominaj, że urodziłem się w tym mieście – dodał pod wpływem jej spojrzenia i poprowadził ich do drzwi po lewej stronie.
         Weszli po drewnianych schodach na samą górę, a kiedy Syriusz otworzył drzwi swojego niewielkiego, dwupokojowego mieszkania, uśmiech na chwilę zastygł na jego ustach.
         - Czekam od piętnastu minut – odezwał się Dumbledore, jakby tłumacząc fakt, że jak gdyby nigdy nic siedział na krześle w kuchni i popijał ze szklanki gorącą herbatę.
         Nie dziwili się jego obecności zbyt długo, w końcu to z nim byli umówieni. Dwa dni temu wysłał do Syriusza list z zapytaniem czy mógłby przyjść do niego w odwiedziny, bo chciałby obejrzeć jego nowe mieszkanie. Byłoby dobrze gdyby Syriusz zaprosił też przyjaciół, ich obecność będzie mile widziana, ale niekonieczna; Dumbledore nie chciał nikomu się naprzykrzać. W mig zrozumieli co oznaczała ta wiadomość, a ponieważ decyzja została podjęta już dawno temu, odpowiedź nie zajęła im dużo czasu. Dwa dni ciągnęły się w nieskończoność, kiedy z drżącymi sercami odliczali minuty do spotkania.
         Przeszli do małego saloniku, Lily, James i Remus siedzący sztywno, stłoczeni we trójkę na kanapie, Syriusz na podłodze pod ścianą i Dumbledore w wygodnym fotelu, patrzący na nich wszystkich uważnie, jakby do ostatniej chwili mający wątpliwości.
         Nie chciał ich w to wszystko wciągać, nie chciał i nie robiłby tego gdyby nie czuł się zmuszony. Tylko mając po swojej stronie umysły świeże, młode, niewypalone, a pełne płonących ideałów mógł myśleć o wygraniu tej wojny. Bez całkowicie zdeterminowanych, gotowych się poświęcić dla sprawy ludzi, którzy gotowi byli stanąć po jego stronie i trwać tak do końca, klęska była oczywistą. Nie chciał, by musieli się poświęcać, nie chciał ich widzieć w piekle wojny, ale to piekło samo do nich przyszło. Nie było już odwrotu, ale  oni wcale nie chcieli zawracać. To ludzie czynu, działaliby choćby cały świat powtarzał im, że powinni trzymać się z daleka, żyć swoim życiem, cieszyć się młodością i siedzieć cicho nie wychodząc przed szereg. Wrażliwość na niesprawiedliwość, pragnienie bycia tą siłą, która zmienia świat, tak charakterystyczne dla każdego młodego pokolenia, nie pozwoliłaby im przyglądać się jak świat jest zmieniany za nich, bez ich pozwolenia, wbrew ich ideałom, wbrew ich wierze. Było też w nich to poczucie bycia niezniszczalnymi, ten niebezpieczny atrybut młodości, który musiał być trzymany pod kontrolą; nie można było pozostawić ich samym sobie i pozwolić by brawura doprowadziła do tragedii. Organizacja to klucz do zwycięstwa; musieli mieć coś, z czym mogli się identyfikować, czego będą się trzymać i dzięki czemu mieli jakiekolwiek szanse przetrwania. Dumbledore dokładnie to zamierzał im dać.



         Były takie momenty, w których Thomas Johnson znienacka uświadamiał sobie jak bardzo kochał swoją jedyną córkę. Ta myśl po prostu pojawiała się w jego głowie, nagła jak uderzenie cegłą, wywołując uśmiech na ustach i ciepło w sercu. Nie były to jakieś chwile niebiańskiego objawienia, podczas których Jen miała przejawy geniuszu, czy wzruszające wyznania, które by mu od czasu do czasu serwowała, a sytuacje nadzwyczajnie codzienne. Czasem po prostu uderzyła głową o szafkę w kuchni i skakała na jednej nodze jakby to miało jej w czymkolwiek pomóc albo śpiewała podczas robienia jajecznicy używając drewnianej łopatki jako mikrofonu, a gdy zauważyła że patrzył w jej stronę, udawała, że wcale tego nie robi.
         Tego poranka również patrzył na nią ze skrzętnie ukrywanym, ojcowskim uwielbieniem, dostrzegając w jej ruchach pewne podobieństwa do jej matki, która z takim samym roztargnieniem sięgała po przyprawy, choć ona z kolei nigdy nie klęła, nawet bezgłośnie, kiedy sypnęło jej się za dużo soli. I choć zawsze powtarzał, że wolałby aby Jen odziedziczyła po Alice jasne włosy, błękitne oczy i delikatną urodę, zawsze puchł z dumy, kiedy ktoś głośno zauważał, że była jak skóra zdjęta z ojca: czarne jak smoła włosy, niezwykle ciemne oczy, prosty nos, nawet dołki w policzkach. Patrzył na córkę i z dumą zabarwioną sporą dawką niepokoju i zazdrości zauważył nagle, że nawet pomimo tego, że to jego geny dominowały (a to przecież Alice była tą ładną w ich w związku!), Jen udało się wyrosnąć na najpiękniejszą dziewczynę – bo przecież jeszcze nie kobietę! - jaką kiedykolwiek widział.
         Miał szczerą nadzieję, że był jedynym, który to zauważył.
         - Jajecznica a’la Jennifer Giordano – powiedziała, siląc się na kulawy włoski akcent i stawiając przed nim talerz z jajkami. Jej twarz wyrażała stuprocentowe zadowolenie z siebie, podkręcała nawet wyimaginowanego wąsa.
         - Jennifer Giordano? – zapytał, patrząc na nią z podejrzliwością. Jej słowa za bardzo pasowały do jego myśli, nie mógł więc ich nie skomentować. – Chcesz mieć szlaban na wyjazdy z kraju?
         Roześmiała się głośno i zdjąwszy fartuch, rzuciła go w kąt, po czym usiadła do stołu ze swoją porcją jajecznicy a’la Jennifer Giordano. Przez chwilę jedli bez słowa, a ciszę wypełniała rockandrollowa muzyka płynąca z radia, która wywoływała u Jen dziwne podrygi, które musiały być jej wersją tańca na siedząco. Nagle jednak zaprzestała swoich wygibasków i uderzyła lekko w blat stołu.
         - Zapomniałam ci powiedzieć: dzwoniła pani Harper– powiedziała lekko, wkładając widelec do ust, a jednocześnie uważnie obserwując reakcję ojca. Brak większej reakcji właściwie, nie licząc lekkiego uniesienia brwi. – Chciała wiedzieć czy będziesz dzisiaj w pracy.
         - Powiedziałaś jej?
         - Tak.
         - To dobrze – stwierdził i uważał temat za zamknięty, bo cóż więcej można było powiedzieć?
         Jen uważała jednak, że wiele i zdecydowanie nie była z tych, którzy poddają się tak łatwo.
         - Wydaje się być miła.
         - Jest miła.
         - Tylko tyle?
         Thomas, zrozumiawszy o co chodzi w całym przesłuchaniu, popatrzył na córkę z pełną niedowierzania naganą, na co ona uśmiechnęła się słodko niczym mała dziewczynka, córeczka tatusia. Którą, jakby nie patrzeć, była od zawsze.
         - Zajmij się jedzeniem, co? To ty jesteś tutaj panną na wydaniu – powiedział, a po chwili, jakby uświadomiwszy sobie coś nagle, wymierzył w nią widelcem: - Co nie oznacza, że mam zamiar cię wydać w najbliższym czasie – dorzucił ostrzegawczym tonem, na co ona wyszczerzyła do niego zęby, a on tylko prychnął pod nosem, mrucząc: - Jennifer Giordano.
         Chciała powiedzieć coś jeszcze, coś brzmiącego lekko, trochę banalnego jak "mama na pewno nie chciałaby żebyś ciągle był sam", ale nie powiedziała. Przeszkodziła jej jakaś nagła myśl, jeszcze zbyt świeża by być uchwytną, a jednocześnie zbyt niepokojąca, by ją całkiem zignorować. Postanowiła jednak zmienić temat, bo była w końcu jeszcze jedna historia, o której nagle sobie przypomniała i o którą czuła, że musi zapytać.
         - Tato, znasz Charliego Flynna, fotografa?
         Ręka z widelcem zawisła w powietrzu, ojciec oderwał wzrok od kwiecistego wzoru na ścianie i spojrzał na nią w zdumieniu.
         - Dlaczego pytasz?
         - Spotkałyśmy go we Włoszech. Ciocia mnie zbyła, ale tak naprawdę ma coś do opowiedzenia, prawda? – zapytała, nie musząc wcale pytać. Wiedziała o tym już wtedy, gdy podszedł do nich na balu, a Alex tak bardzo starała się nie dać po sobie poznać, że coś jest nie tak. – Nie chciałam na nią naciskać, bo to pewnie coś przykrego, ale… chciałabym wiedzieć, co się właściwie dzieje.
         Thomas milczał przez kilka chwil, patrząc na córkę i zastanawiając się czy powinien rozprawiać o takich rzeczach za plecami samej zainteresowanej. Właściwie nie znał tej historii tak dobrze, jak znała Alex, poza tym jeśli Alex się dowie, nie będzie pewnie zadowolona, ale z drugiej strony oszczędzi jej to pytań Jen, przygnębiających, nieprzyjemnych komentarzy, rzuconych w pełnej nieświadomości tego, jak mogą być przygnębiające i nieprzyjemne, czy konieczności przechodzenia jeszcze raz przez całą historię. Choć zdaje się, że na to ostatnie było już za późno. Westchnął.
         - Charlie uratował jej kiedyś życie.
         Jen popatrzyła na ojca jakby chciała się upewnić, że nie robi sobie z niej żartów i już otwierała usta by zapytać co to właściwie miało oznaczać, kiedy usłyszała dość głośne stukanie w szybę. Oboje spojrzeli za okno i zobaczyli siedzącą na parapecie sowę, w której Jen rozpoznała Gwizdka, ciemnobrązowego pupila państwa Lupinów, więc od razu wstała i wpuściła go do środka. Odwiązała niedokładnie przywiązany list, co samo w sobie było dość niepokojące, bo Remus zawsze upewniał się, że koperta będzie się mocno trzymać i na pewno nie odpadnie; pokazywał Jen nawet kiedyś jakieś triki na zabezpieczanie listów, ale ona nigdy ich nie zapamiętała. Rozsypała na szafce trochę płatków kukurydzianych dla Gwizdka i rozerwała kopertę. Kartka o mało nie wypadła jej z rąk, kiedy przeczytała zapisane w pośpiechu dwa zdania:
Jen,
u Rose był pożar, prawdopodobnie śmierciożercy. Jadę do Munga, przyjedź jeśli możesz. 
Remus

22 komentarze:

  1. Pierwsza!
    Pozdrawiam
    opti.maja/Ja sobie poczytam, bo życie jest krótkie./mimoza

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na wstępie chciałabym Cię przeprosić za to, że nie skomentowałam poprzedniego rozdziału! Powinnam wcześniej, przy pisaniu tego pierwszego jaki tu zamieściłam zaznaczyć, że nie potrafię komentować i zawsze wychodzi mi takie mdłe coś, jak ten tutaj, więc powinnam sobie odpuścić, bo ty zamaist czytać nieskładne, głupie wypociny powinnać rozwijać swój talent/pisać!
      Błędów nie zauważyłam - jak zawsze.
      Bardzo się cieszę, że piszesz o Peterze, ponieważ wiele osób o nim zapomina/ignoruje go/gardzi nim (niepotrzebne skreślić), w tym również ja! Pokazujesz, że był człowiekiem i zachowywał się po Lucku (nie mogłam się powstrzymać musiałam to tutaj napisać - głupota daje o sobie znać), a nie w taki szczurzy sposób jak pisała o nim Rowling (to zdanie nie ma sensu, więc mam nadzieję, że małe co nieco miodku (znowu nie mogłam się powstrzymać - niedawno znowu przeczytałem Kubusia Puchatka) zrozumiesz.).
      Kiedy czytałam o ojcu Rose, kiedy tak na nią patrzył myslałam, że on zna SEKRET i nie będzie chciał, żeby spotykała się z Remusem. A potem wszytsko potoczyło się w taki sposób. Doprawdy logika Lupina jest powalająca - i za to go kochamy. (Remusie lubimy to samo (deszcz, wiatr, latarnie, fotele wiklinowe) - jesteśmy dla siebie stworzeni! Kiedy to zrozumiesz! Co z tego, że jesteś ode mnie starszy o 40 lat, i tak Cię kocham!). Niestety, albo stety zakończenie było do przewidzenia i mam nadzieję, że ten wątek nie potoczy się to w taki sposób o jakim myślę (- przybiegnie do niej, ona nie będzie chciała z nim rozmawiać, potem wyjawi jej swój sekret, ona mu wybaczy i a) będą żyli długo i szczęśliwie (o ile jest to możliwe podczas wojny) lub b) ona umrze w szpitalu, ewentualnie zostanie kaleką lub rodzice siłą wywiozą ją za granicę, ale ona ucieknie im w ostatniej chwili i znowu będą żyli długo i szczęśliwie - to by było takie melodramatycznie). Polubiłam Happy Endy, ale mam nadzieję, że mnie czymś zaskoczysz!
      Czemu Eddie jeszcze mi się nie oświadczył?
      Jennny. To miło, że chciała zaprosić "swoją Łapinkę" do siebie. :)) (Mówiłam, że kocham Jen?)
      Wolność, to zdecydowanie fajna sprawa.
      Regulus. Cieszę się, że o nim też piszesz. No i nie jest u ciebie Regulusem-samo-zuo-Blackiem! Widać (a może mi się przewidziało), że zależy mu na swoim bracie. Tak..., zdecydowanie (przynajmniej moim zdaniem) R.A.B. jest postacią pozytywną! Szkoda, że urodził się w takiej, a ni innej rodzinie, chociaż to właśnie dodaje mu uroku (poza tym Regulus nie był by Regulusem, gdyby urodził się np. u Potterów).
      Syriusz ma własne mieszkanie (można wzdychać z melancholią?). Mam nadzieję, że zostanę zaproszona na parapetówę!?! Ciekawy pomysł z tym magicznym podwórkiem, w ogóle wszystkie twoje pomysły są ciekawe!
      James i Lily - nic nowego.
      Dumbledore - nareszcie Zakon Feniksa! Chociaż dalej wydaje mi się, że są na to za młodzi! Tutaj Dumbledore, był taki nie Dumbledorowy. Czegoś mi w jego zachowaniu brakowało!
      Wszyscy twoi bohaterowie są wspaniali!
      Przepraszam, że tak się rozpisałam o takich bzdurach, ale od kilku dni mam słowotok i muszę pisać/mówić co mi ręce na klawiaturę/ślina na jezyk przyniesie!

      Pozdrawiam i jeszcze raz przepraszam za nie komentowanie,
      opti.maja/Ja sobie poczytam, bo życie jest krótkie./mimoza.

      P.S. Bój się! Znam twój email i możesz się spodziewać maili w najmniej oczekiwanym momencie od swojej najwiekszej (psycho)fanki! ~Mimoza

      Usuń
    2. No cóż no, ostrzegałam, żeby nie spodziewać się w tym opowiadaniu zaskakujący zwrotów akcji, więc tak na dobrą sprawę prawie wszystko jest tutaj do przewidzenia. Co do Twoich opcji zakończenia wątku, to skomentuję je następnym razem, jak już przekonasz się, czy miałaś rację.
      O Regulusie bardzo miło mi się pisało, zawsze uważałam go za takiego mięciuśkiego misiaczka, ale, tak jak wspomniałaś, urodzonego w złej rodzinie.
      Mi też w Dumbku "czegoś" brakuje, ale nie wiem czego. Jak mi podpowiesz, to może jakoś lepiej go umyślę.
      Na mejla oczywiście czekam, bo trzymam Cię za słowo, a Twoje komentarze, choćbyś uważała je za nie wiem jak nieskładne, bardzo lubię czytać.
      Pozdrawiam!

      Usuń
    3. To miło słyszeć (przeczytać), że lubisz czytać moje komentarze, ponieważ zawsze wydawało mi się, że ludzie uważają mnie (moje komentarze) za nieszkodliwego wariata oraz spoglądają na mnie (komentarze) z pobłażaniem i lekką dezaprobatą...
      *nad jej głową zapala się lampka* Już wiem! W Dumbledorze napewno brakowało mi cytrynowych dropsów :)) i może tego, że nie wiem, nie wyczarował dodatkowego krzesła dla Syriusza, a może tego, że nie rzucił jakiegoś żartu, zdania dla rozluźnienia sytuacji, chociaż może w tym momencie byłoby to nie na miejscu... *wzrusza ramionami*
      Mail jest pisany i napewno, kiedy tylko zbiorę się na odwagę, wyślę go! Mam nadzieję, że odpowiesz mi na zawarte w nim nurtujące mnie pytania.
      Całuje stopy,
      (psycho)fanka Mimoza

      Usuń
    4. Znowu spam! Robię się w tym coraz lepsza :)
      Zapraszam na (zapewne nieudaną) miniaturkę o Remusie!

      Jak tam twoja sesja? Kiedy tylko sobie o niej przypomniałam trzymałam kciuki. Mam nadzieję, że dobrze Ci poszła.

      (psycho)fanka,
      mimoza.

      Usuń
  2. Pamiętam, jak pierwszy raz wpadłam na Twoje opowiadanie, dopiero potem zaczęłam je czytać. Bardzo polubiłam, jak pisałaś o ich czasach w szkole, chociaż równie podobało mi się, kiedy spędzali czas poza nim. Obawiałam się, jednak tego rozdziału, bo to koniec szkoły. Na szczęście wyszedł Ci dobrze, przynajmniej dla mnie ;). Jak dla mnie - spokojnie możesz pisać książki. Tam chodzi, aby zaciekawić czytelnika, a Ty robisz to świetnie. Podobają mi się opisy i zachowania bohaterów, nie mówiąc o tym, że bardzo ich kocham ;p. Jedynym, co mi się lekko nie podobało się w tym rozdziale to przydługie zdania, że aż się w nich gubiłam, ale może mi się tylko tak wydaje. Pete jeszcze nie wie, jaką cenę zapłacił za zdrowie matki. Naprawdę musi ją kochać. Może to był jedyny sposób? Przyjaciele niestety mu nie pomogli, tak jak obiecali. Zastanawiam się czy on na pewno dobrze się czuł w ich towarzystwie? W przeciwieństwie do czytelniczki powyżej, ja nie spodziewałam się zakończenia, tego, że Remus jeszcze się z nią spotka. Jakoś ostatnio przyzwyczaiłaś mnie do niemożliwego, właśnie tą ostatnią sytuacją z Syriuszem i Jenny. Nie miałam pojęcia, że to właśnie tak się potoczy. Spoczątku myślałam, że ten chłopak z matką, która potrafiła wyczytać z niego wszystko, to matka Petera, a jednak to Remus. Chłopak źle zrobił, że jej o tym nie powiedział. Zranił ją bardziej, niż... niż... on chyba powiedzeniem o wszystkim by jej nie zranił? Nie rozumiem jego myślenia. Mam jednak nadzieję, że Rose przeżyje, chociaż... patrząc na to, że Remus będzie żył (chyba, że coś zmienisz) i nie ma mowy tam o żadnej Rose... to nie wiem. W każdym razie dobrze by było, gdyby chociaż przed samą śmiercią, jeżeli do takiej dojdzie, powiedział. Jenny chyba się nie spodziewała, że jej narzeczony odwiedzi ją, kiedy będzie kończyła swoją przygodę z Hogwartem. Ciekawe czy będzie pamiętać o jego zaręczynach, kiedy podrośnie *myśli*. Chociaż to jednak trochę spora między nimi różnica ;p. W tych ostatnich rozdziałach trochę szkoda mi Syriusza, tego, że rodzina się od niego odwróciła. Całkowicie go popieram z tym, że nie powinien do nich wracać właśnie z takich powodów, że Regulus nie chciał być przez kogoś widziany... jakby wstydził się własnego brata. Rzadko ktoś się zmienia, a pewnie jego matka jeszcze by stwierdziła, że to jej zasługa, że wrócił, że przejrzał na oczy. Tylko, że Syriusz nie uważa, aby mugole byli źli, co mu się chwali, to że chce być inny niż swoja rodzina. W końcu Syriusz jest na swoim, choć znajomi mają do niego nieco kręte dojście. Może rzadziej ktoś go złapie? Akurat przybycie Dumbledora było przewidywalne, ale wiadomo skoro w mieście zaczęły się spore zamieszki, jak nie wojna. Tylko czy wszyscy będą tym zainteresowani? Pamiętam, jak Jenny była wściekła za to, że chłopaki chcą być aurorami. Mam jednak wrażenie, że dołączy do nich, wcześniej pomagając Remusowi. Nie rozumiem tej wojny... Mugole przecież żyją w zgodzie z czarodziejami nawet w Hogwarcie, dlaczego tym z "czystą" krwią tak bardzo to przeszkadza? Jak niby tamci chcą im odebrać, to co ich? Nie może być równości? No tak nie każdy przecież uważa, że ona może być możliwa albo, że należy się dzielić. No nic, pozostaje czekać na kolejny Twój wpis ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja to wszystko rozumiem, ale po prostu muszę o tym napisać ;p. Jedynie powiem, co do Petera, to faktycznie może i niewiele mogli zrobić...

      Usuń
  3. Byłam tu wczoraj chyba w dwie minuty po dodaniu tego rozdziału, wyczułam Cię! :D Ale niestety, nie dałam rady wszystkiego od ręki przeczytać i skomentować, wyjątkowo ciężki tydzień o sobie przypomniał i padłam. Pardon, już nadrabiam.
    Cóż, teraz pora chyba też średnio sprzyja składnemu wypowiadaniu się, więc wybacz, jeśli po raz kolejny to co piszę, okaże się stekiem bzdur! Otóżżżż... o czym to ja chciałam? Aha, Syriusz! Tak, bardzo mi się podobała scena z Regulusem. Kupiłam ją w całości, bo widzisz, sama niedawno na jakimś blogu pisałam, że Łapa był tak naprawdę jedyną osobą, która mogła uratować Regulusa. Był jedyną osobą, która mogła go powstrzymać, zasadzić kopa w tyłek albo nawet wymierzyć prawy sierpowy i sprowadzić go tym samym na ziemię. Z tym że on, odwracając się od całej rodziny, w poważaniu zaczął także mieć i brata. Dlatego zawsze mi było szkoda młodszego z Blacków. Został sam z omamionymi rodzicami, którzy byli dla niego już ostatnim wzorcem. I myślę, że Syriusz nosi na sobie sporą część winy za los Rega.
    Iii... czemu Jen nie przyszła na to spotkanie? Postawnawia się odciąć od Syriusza czy jak? A co z Rose - nie zdążyła uciec czy tak naprawdę wcale nie miała zamiaru pomimo tak gorzkich słów Remusa?
    Rozpoczęłaś całkiem sporo nowych wątków jak na pierwszy rozdział po Hogwarcie i zapowiada się interesująco. Naprawdę, ciekawa jestem, jak to wszystko rozegrasz, tak więc z niecierpliwością czekam na dalsze rozdziały! ;)
    I powodzenia podczas sessyjji!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Regulus to scena, nad którą siedziałam chyba najdłużej, więc cieszę się, że się podoba!
      O Rose nie będę pisać, bo to może być spojler, ale o Jen mogę.
      Jen (i Peter) nie przyszła, bo wiadomo było, że "oglądanie mieszkania z Dumbem" to w rzeczywistości wstąpienie do Zakonu, a nie odzywała się do Syrka, bo nie chciała/głupio jej było się z tego tłumaczyć.
      Dziękuję za powodzenia (przyda się) i wzajemnie!

      Usuń
  4. Uuuu... zaszalałaś. To znaczy atmosfera nieźle się podgrzała, wcześniej jakoś niespecjalnie czuć było jakikolwiek wpływ Voldemorta, a teraz taki natłok. To znaczy pamiętam tylko tę taka małą niesubordynację chłopaków z Hogwartu. No, no, no - naprawdę ciekawa akcja się kroi. Proszę, proszę, a skowronki dopiero co opuściły szkołę. Ale, ale, od poczatku.
    Fragment z Peterem otwierający rozdział był uroczy. Zastanawia mnie czy nie przyszedł na spotkanie dlatego, ze chciał spędzić czas z matką, czy może miało to zupełnie inną przyczynę... hm, ciekawe.
    Całkiem sporo informacji o rodzinie Rose (znaczy nie pamiętam czy kiedykolwiek wspominałaś o tym jak zarabiają na życie). Poza tym, zdaje się, zapomniałam również o jej braciszku. Nie dziwię się jednak jej rodzicom, ze woleli umykać z kraju, skoro jest tak niebezpiecznie, a oni mają dzieci. Walka to duże słowo, a nie zawsze warto ją podejmować, szczególnie, gdy ma się pod opieką coś tak cennego jak przyszłość, którą są w końcu dzieci. Chociaż nieco przykro, ze ludzie wolą uciekać, zamiast stawić czoła wrogowi - przecież Śmierciożerców nie ma aż tak wielu i nie są niewiadomo jak potężni, gdyby tylko połączyli siły... szkoda, po prostu szkoda.
    Remus odtrącił Rose ze szlachetnych pobudek, jednak chyba nie wziął pod uwagę, że w ten sposób tez ją skrzywdzi. Czy może uważał to za mniejsze zło? W każdym razie dziewczyna jest juz dorosła i jakoś nie wydaje mi się, by chciała zostawić przyjaciół za sobą w kraju, gdzie toczy się wojna, jednocześnie sama będąc bezpieczną. Ale teraz to i tak nie ma znaczenia - w końcu był ten pożar. Ciekawa jestem jak bardzo był poważny, no i przede wszystkim, jakie skutki za sobą pociągnie.
    Syriusz i Jen jak zawsze uroczy. Eh, oni i te ich przekomarzania...
    Rozmowa Syriusza i Regulusa była... no, dziwna. Znaczy chodzi o to, że patrząc na to teraz, to Reg nie ma żadnych powodów, by nakłaniać Syriusza do powrotu (chyba, ze rzeczywiście kasa, ale to przecież ni o to mu chodziło). Bo, skoro nie utrzymywali ze sobą kontaktu, to niby po co nagle miałoby mu się zachcieć porozmawiać z bratem? Znaczy ja wiem, że ludziska wiele w sobie tłamszą, ale mimo wszystko, coś musiało go zmotywować - czekam więc też na odpowiedź na to pytanie. A sam Syriusz... no cóż, jakoś nie przemawia do mnie, że tak łatwo skreślił brata - tzn., że nie odczuwał braterskiej więzi. Chodzi o to, że oni nie zawsze byli tak odizolowani, w końcu spędzili ze sobą całe dzieciństwo, nie ma mowy, by o czymś takim zapomnieć, sama nie wyobrażam sobie, bym nagle miała stwierdzić, że mój brat bardzo mało dla mnie znaczy. A tu... to tak jakby wypalenie znaku, ostatecznie och od siebie rozgrodziło, jakby Syriusz nie chciał mieć kontaktu z Regulusem, jakby się poddał - a Syriusz to nie jest typ, który łatwo odpuszcza.
    A Jen i jej tato są naprawdę uroczy. Ale, że Charlie ratował Alex? A to on nie miał być czarnych charakterem? Czarne charaktery nie ratują ludzi, których nie chcą do czegoś wykorzystać...
    Co do Dumbledore’a... dziwny jakiś jest. Znaczy, ja wiem, że on ma swoje odchyły, ale, żeby tak w sumie na parapetówkę wpadać? :D No co? Ja tam myślałam, że idą na imprezę...
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powodem Regulusa było to, o czym napisałaś, że brakło u Syriusza - poczucie jakiejśtam więzi, z jego strony silniejszej, bo to nie on był czarną owcą, więc ogólnie pojęte "bycie" w rodzinie Blacków było dla niego o wiele łatwiejsze.
      A jeśli chodzi o Syriusza, to myślę, że nie powinniśmy (NA SZCZĘŚCIE) naszych sytuacji rodzinnych porównywać do jego, dość tragicznej i skomplikowanej. Regulus w pełni się podporządkował, niczego nie kwestionował, nigdy nie stawał po stronie Syriusza (a syriuszowa perspektywa [perspektywa osoby totalnie ODRZUCONEJ PRZEZ WŁASNĄ RODZINĘ] to: "jeśli nie ze mną, to przeciwko"), nawet w tej mojej scenie wolał, by nikt go nie przyłapał na rozmowie z nim; od lat (jak napisałam) nie potrafili się ze sobą porozumieć, Syriusz od dawna nawet nie próbował. Przekreślił Regulusa już wcześniej, znak był tylko przypieczętowaniem czegoś, co i tak było nieuniknione. Dlatego napisałam ten fragment jak napisałam i nie żałuję niczego. ;)
      Skąd wniosek, że Charlie jest czarnym bohaterem? Nie mówię, że nie (nie mówię, że tak!), ale Charlie to ten, co Alex go spotkała na włoskim balu ("Spoko, trzymam fason"), a później odwiedził ją w pokoju hotelowym ("Kiedyś to wszystko było jakieś łatwiejsze"). Nie zrobił chyba nic bardzo podejrzanego, dlatego wnioskuję, że musiałaś go pomylić. Z Burnsem juniorem może, on jest taki trochę spod ciemnej gwiazdy (jak i senior zresztą).
      I Dumbkowi się od czasu do czasu należy jakaś impreza. ;)
      Pozdrawiam i dzięki za komentarz!

      Usuń
    2. Nie rozumiem pierwszego akapitu.
      Ja nie porównuję do swojej sytuacji rodzinnej, zupełnie nie - chodzi mi tylko o zwykłąd relację miedzy rodzeństwem.
      A to faktycznie, zamotałam, wybacz :)

      Usuń
  5. Cudowny rozdział,bardzo fajnie się go czytało.A ta nowinka na koniec,proszę Cię.Teraz to ja się nie mogę jeszcze bardziej doczekać :/ Tak więc czekam na rozdział,życzę weny oraz miłego tygodnia ;)

    Pozdrawiam,Zuza.

    OdpowiedzUsuń
  6. Trzymamy za Ciebie kciuki!Czekamy także na rozdział,nawet jeżeli będzie za te prawie 3 tygodnie :(

    Pozdrawiam,Zuza.

    OdpowiedzUsuń
  7. Przychodzę spóźniona, bo przeczytałam rozdział (a właściwie wszystkie zaległe rozdziały) już jakiś czas temu, ale mój rozwydrzony telefon skutecznie mnie uciszał, a komputer jest socjopatą i, no. Ale przychodzę teraz i pierwsze, co muszę Ci powiedzieć: TAK BARDZO TĘSKNIŁAM ZA TYM OPOWIADANIEM! Dopiero niedawno odkryłam w ogóle, że przeniosłaś się na blogspot i piszesz systematycznie, i nie masz pojęcia, jak bardzo się ucieszyłam! Połknęłam wszystkie zaległości w całości i chwilami wyglądałam kretyńsko, z nosem przyklejonym do telefonu, szczerząc się do niego jak ostatni przygłup w tramwaju, ale E TAM. Nie napiszę Ci teraz nic konstruktywnego, bo mózg mi wyciekł nosem, ale daję znać, że jestem i że czekam na kolejny odcinek z niecierpliwością ;>

    P.S. Żart o wujku z Ciechocinka sprzed jakiegoś czasu może i był przygłupawy, ale się oplułam podczas czytania.

    OdpowiedzUsuń
  8. Odpowiedzi
    1. Obejrzałam kilka fajnych seriali (na raz!), a mimo to na razie bez poprawek, więc nie jest źle, chociaż najlepsze zostawili nam na koniec - znaczy się na jutro. 5-godzinny egzamin praktyczny, na którym nie ma litości i z którego nie ma warunku. Lubię takie rzeczy!

      Usuń
    2. To powodzenia! Trzymaj się i szybko wracaj z nowością :D
      (a tak w ogóle, to... czy Ty nie byłaś przypadkiem na amerykanistyce? tam są jakieś egzaminy praktyczne? o.O)

      Usuń
    3. Byłam i jestem, ale u nas amerykanistyka to profil na filologii angielskiej, a na filologii praktyczne przedmioty to tłumaczenia, pisanie, mówienie, czytanie, używanie struktur i takie inne śmiesznostki dotyczące wyłącznie samego używania języka.

      Cieszę się, że to już koniec, bo naprawdę potrzebuję kilku dni na odmóżdżenie.

      Usuń
  9. Życzę powodzenia na sesji! I tylko się zapytam, czemu usuwasz swoje komentarze do moich odpowiedzi na Twój rozdział? To przypadek, bo widzę to już drugi raz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już po sesji, ale dziękuję. Czasem mam chwile natchnienia i usuwam komentarze, które nic nie wnoszą, w tym - moje.

      Usuń
  10. Czy poinformowałabyś mnie o nowym rozdziale? (boso-po-mokrej-trawie.blog.onet.pl)
    Jak już sesja przejdzie a wena wróci ;)

    OdpowiedzUsuń