poniedziałek, 30 grudnia 2013

Wiara w miłość i inne takie


            Remus potarł dłonią kark i przez chwilę autentycznie nie wiedział co powiedzieć. Po tylu latach spędzonych w jego towarzystwie, po wysłuchaniu tak wielu niedorzecznych, niebezpiecznych lub zwyczajnie głupich konceptów, ba! po wprowadzeniu tak wielu z nich w życie - ze skutkiem najróżniejszym - nie sądził, że to jeszcze możliwe. Zapomniał jednak o tym, że James lubił nazywać siebie Człowiekiem-Niespodzianką, więc Remus oficjalnie postanowił przestać się dziwić czemukolwiek, co wyjdzie z jego ust, szczególnie wtedy, kiedy będzie się silił na ten intelektualny ton i pełną przebiegłego skupienia minę.
            - To chyba najgorszy pomysł, na jaki mogłeś wpaść – powiedział w końcu, bardzo powoli, uważnie patrząc na twarz przyjaciela. – I nie mam na myśli, że on jest zwyczajnie zły – dorzucił szybko, kiedy zobaczył na jego twarzy delikatny uśmiech. - On jest moralnie naganny, James. Nigdy nie powinien przyjść ci do głowy.
            Potter przewrócił oczami, ale Remus wiedział, że i on musiał zdawać sobie sprawę, że ten pomysł był – bardzo delikatnie ujmując – kompletnie poroniony. Zdradzała to trochę jego obrażona mina, zupełnie tak jakby Lupin zranił jego uczucia, mówiąc to wszystko na głos.
            - Przesadzasz – mruknął James. – Czekamy już ponad tydzień i nic! A my nie mamy czasu czekać! – szepnął gorączkowo, a kiedy zobaczył, że na przyjacielu nie robi to większego wrażenia, zmienił ton na bardziej przymilny. Niewiele osób potrafiło się mu oprzeć. - Remus, proszę… Bez ciebie się nie uda...
            Remus był jedną z tych osób.
            - I bardzo dobrze! Nie zrobię tego i ty też tego nie zrobisz – powiedział tonem, który miał go chyba przekonać. - Szczerze… Szczerze James? Gdybyś zrobił to mi, chciałbym cię zabić. Nie wiem co pozwala ci myśleć, że oni tego nie zrobią.
            Wzruszył ramionami.
            - Wiara w miłość i inne takie. 
            Remus zrozumiał, że walka jest przegrana.



            Jennifer siedziała w szatni, przebrana już w strój Gryffindoru, z łokciami opartymi na udach i nisko opuszczoną głową, postukując rytmicznie pałką o podłogę. Theodor Smith, kolega-pałkarz o posturze niedźwiedzia  i najbardziej miękkim sercu w całym Hogwarcie, usiadł obok niej i szturchnął ją ramieniem tak delikatnie, że o mało nie spadła z ławki. Podniosła głowę i poprawiła szkarłatną opaskę na włosach, uśmiechając się szeroko.
            - Jak tam? – zapytał. – Gotowa na nasz ostatni duet?
            - Ani trochę, Teddy. - Zrobiła smutną minkę, która zawsze na niego działała, szczególnie dziś, bo od razu przyciągnął ją do siebie i przycisnął jej twarz do swojej szerokiej piersi. – Będę za tobą tęsknić – wymamrotała ledwo dosłyszalnie.
            - Smith, Johnson, koniec czułości. – Do szatni wszedł Mike owinięty we flagę Gryffindoru. Jego twarz, cała jego postura wyrażała największego stopnia skupienie. – Macie mi wygrać ten mecz. Włożyliśmy w to tyle pracy, że jeśli nie wygracie, a wygracie, to przysięgam, że skopię wam tyłki, a potem znajdę sposób by nawiedzać was w snach do końca waszych parszywych żyć!
            - To znaczy: "kocham was, trzymam kciuki, powodzenia". Po majkowemu. – James wcielił się w rolę tłumacza.
            - Dzięki, Mike – odparli wszyscy, a Michael kiwnął głową w geście "nie ma za co".
            - Poważnie, ludzie: zasługujecie na ten puchar, więc macie iść i go sobie wziąć.
            Ryknęli i poszli.

             - A oto Gryfoni! - grzmiał ze swojego stanowiska Mark Stebbins, komentator z Hufflepuffu. - Trio ścigających: Scott, Murray i Potter, nasza złota gwiazdka Potter, która zabłyśnie dzisiaj po raz ostatni. – Z trybun rozległy się głośne brawa, a James poczochrał włosy i szczerząc się szeroko, ukłonił się wszystkim, poklepywany przez Jake’a i Bonnie. – Za nimi moja ulubiona para pałkarskich bliźniąt: Smith i Johnson, krasnal Johnson niestety też nas opuszcza w tym roku. Przykre, że znów was rozdzielają! - zawołał z autentycznym żalem, kiedy Teddy posadził sobie Jen na ramionach, a ona śmiała się i machała do wszystkich niczym świeżo wybrana miss Hogwartu. - Na końcu Hart i Harrison, pięknie razem wyglądają, a właściwie to tylko Hart pięknie wygląda, doprawdy, ona ma w sobie tyle wdzięku nawet wtedy, gdy pokazuje tak obsceniczne gesty jak teraz! Uścisk dłoni kapitanów i zaczynamy mecz o puchar! 

            Gryfoni wyraźnie wzięli sobie głęboko do serca słowa Michaela i jeśli kogoś nie podniecał widok Jamesa wyprawiającego cuda z kaflem, mecz mógł wydawać się nudny. Godziny katorżniczych treningów pod dowództwem absolutnego fanatyka musiały dać efekty i dawały, a Stebbins rozpływał się z zachwytu.
         - Potter do Murray, Murray do Pottera, Merlinie, czy oni są na sterydach? Scott wymija Vice i dostaje kafla, znowu do Murray, Murray wrzuca obok nogi Daviesa, dwieście trzydzieści do dwudziestu, Davies z rozpaczy wali głową w słupek, a zaraz jeszcze dostanie tłuczkiem, na szczęście Hughes jest na stanowisku!
         Jen też była na stanowisku.
         - Ted! – zawołała, zmiarkowawszy, że Smith jest na lepszej pozycji, by powstrzymać lecącego z kaflem Krukona i odbiła tłuczek w jego stronę. Ponieważ jeden z krukońskich pałkarzy był jeszcze przy obrońcy, a drugi zupełnie się nie spodziewając takiego zagrania polował na drugi tłuczek, ścigający dostał w bok i wypuścił kafel, który przechwyciła Krukonka ubezpieczająca go, ale jej z łatwością wytrącił go z rąk Jake i poleciał w stronę pętli.
         - Merlinie, niech ktoś zakończy tę mękę – jęknął Syriusz, wypatrując Pearl pośród zniechęconych, latających jak sieroty Krukonów, jednak nie wydawało mu się, aby dziewczyna miała w planach na najbliższą przyszłość złapać znicz. 
          James tymczasem przyszarżował i przerzucił kafel przez środkową poręcz, wykonując w powietrzu bliżej niezidentyfikowany fikołek. Lily o mało sama nie zrobiła fikołka.
         - Dwieście czterdzieści! Potter, co to było, ty musiałeś dzisiaj coś brać!! – zawył Stebbins ochryple, z trudem przekrzykując ryczących z radości Gryfonów. - Uwaga, Krukoni atakują, czyżby się obudzili? Tak, moi drodzy, to najwyższa pora rozpostrzeć te wasze krucze skrzydełka. Szybka wymiana pomiędzy Vice i Jones, Jones i Vice, wykorzystują chwilowe rozkojarzenie Gryfonów, Jones rzuca kafla, Harrison broni, ale Vice znowu go przechwytuje, wrzuca, Harrison znowu broni, co za człowiek!, podaje do Scotta, ale Jones już ma kafla z powrotem, ledwo udaje jej się umknąć przed tłuczkiem posłanym przez któreś z gryfońskich pałkarskich bliźniąt, było naprawdę blisko! Rzuca, JEST GOL! Trzydzieści do dwustu czterdziestu, jeszcze tylko pięćdziesiąt punktów i znicz, i zwycięstwo jest wasze!
         Pearl latała ponad wszystkimi, z zadowoleniem oglądając mecz i tylko od czasu do czasu zerkając na krukońskiego szukającego. Gryfonom szło tak dobrze i bawili się tak wspaniale, że chociaż może było to okrutne w stosunku do Krukonów, nie miała zamiaru zbyt szybko kończyć meczu, pomimo tego, że już kilka razy spostrzegła znicz. Ze trzy razy popędziła w zupełnie przypadkową stronę dla zmyłki, ale na tym kończyła się jej rola w tym meczu. Mieli bezpieczną przewagę, więc nawet jeśli Krukon złapałby tego cholernego znicza, i tak by wygrali. Z uśmiechem patrzyła na Pottera i siedzącego na trybunach Michaela, czasem zerkała też na Jen. Wiedziała jak to uwielbiają, wiedziała też, że być może, prawdopodobnie, była to ich ostatnia szansa by się pobawić, popisać, zagrać na wielkim boisku o puchar, z tłumem kibiców siedzącym na trybunach, wiwatujących i drących gęby jakby miał to być mecz o śmierć lub życie, i poczuć towarzyszącą temu wszystkiemu adrenalinę. Nie chciała im tego zabierać przedwcześnie, po co?
         Krukoński szukający, z przyczyn oczywistych, nie podzielał jej taktyki. Szybko przekonał się, że z tak grającymi Gryfonami jego drużyna, niestety, nie ma szans. A ponieważ był to i jego ostatni mecz w Hogwarcie, postanowił na osłodę druzgocącej porażki, przynajmniej złapać sobie znicz i nie dawał się zmylić oczywistym zmyłkom Hart. Po kilkunastu minutach latania dookoła i gorączkowego rozglądania się za złotym błyskiem, w końcu dostrzegł go w okolicach puchońskich trybun. Zerknął jeszcze na pozycję Pearl, która była stosunkowo daleko i nie wydawała się być szczególnie zainteresowana jego poczynaniami czy szukaniem znicza, i zanurkował w kierunku piłki. Pościg nie trwał długo, a Hart rzuciła się za nim już chyba tylko z przyzwoitości. Po chwili Krukon podleciał do góry, w dłoni trzymając szamoczący się jeszcze znicz.
         - Koniec meczu, Watson ma znicz, koniec meczu! – darł się Stebbins, a trybuny oszalały. – Gryfoni wygrywają trzysta dziesięć do dwustu! Puchar dla Gryfonów!!
         Gryfońscy zawodnicy po uprzednim wykonaniu kilku rundek w powietrzu do aplauzu rozradowanej publiczności, wylądowali na ziemi i rzucili się na siebie, krzycząc i obejmując się, poklepując i gratulując, ciesząc się i śpiewając. Byli spleceni tak ciasno, że z wysokości trybun trudno było rozróżnić poszczególnych zawodników. Ktoś zwlókł na boisko Michaela i Gryfoni obnieśli go kilka razy wokoło, w o wiele bardziej uroczysty i pełen radości sposób, niż później zrobili to z pucharem. Dopiero po kilkunastu minutach byli w stanie uścisnąć dłonie (i nie tylko) Krukonom, którzy na szczęście potrafili przyjąć porażkę honorowo i z uśmiechem.
         Kiedy impreza przeniosła się do Pokoju Wspólnego Gryffindoru, ktoś postawił Michaela na stole, wcisnął mu w dłonie puchar i kazał mu przemawiać. Morris wziął wdech i milczał przez chwilę.
         - Ostatnia przemowa, Morris! – zawołał Jake, unosząc w górę butelkę z kremowym piwem. – Pokaż wszystkim co potrafisz!
         - Nie wiem czy jestem odpowiednią osobą, by tu stać – odparł na to Mike, zerkając na Jamesa, ale ten tylko odparł coś w stylu "przestań chrzanić".
         - Okej – westchnął i uśmiechnął się. - Bywało naprawdę ciężko, nie? – zapytał retorycznie, odszukując w tłumie twarze swoich zawodników. - "Krew, pot i łzy" nie było tylko pustym powiedzeniem, było tym, co nas spotykało prawie codziennie. Bywaliśmy przemęczeni, połamani, obolali, spędzaliśmy godziny w skrzydle i piliśmy różne świństwa, a wszystko po to, żeby stać tu teraz i wiedzieć, że jesteśmy najlepsi! – powiedział, a w odpowiedzi usłyszał pełen szalonej radości ryk. Potrzebował chwili, by móc kontynuować. – Ale nie tylko to się liczyło. Liczyły się emocje, liczyło się pokonywanie samego siebie i poczucie bycia częścią drużyny, a bycie częścią naszej drużyny, to chyba najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała. Nie żałuję ani jednej chwili spędzonej z wami na boisku. 
          Znów przerwał mu ryk radości. Ted Smith ocierał z oczu łzy wzruszenia chusteczką podsuniętą mu przez Jen i prawie połamał jej żebra w swojej wersji czułego, niedźwiedziego przytulenia; ktoś wzniósł toast za Michaela. Potrójny toast. Bonnie wzniosła kolejny.
         - Za najlepszego ścigającego w historii Hogwartu!
         - Jestem zaszczycony – odezwał się Jake.
         - Który pociągnął nas wszystkich ku górze - dokończył Mike, patrząc znacząco na Jamesa i przez chwilę patrzyli tak na siebie, dopóki Jen, z szerokim uśmiechem na ustach, nie wymierzyła Potterowi kilku kuksańców między żebra, a ten zgiął się w pół i został otoczony przez grupę ludzi, która zaczęła czochrać go po włosach, poklepywać i wykorzystywać okazję do bezkarnego pomacania go po tyłku.
         - I całkiem nie najgorszą pałkarkę – wtrącił Lucas, stojący u boku Jen, a ta uwiesiła mu się na ramieniu i cmoknęła w policzek, wywołując u niego uśmiech. Spojrzał na nią z rozczuleniem. - Bez was to już nie będzie to samo.
         - Oooooch, miałam nie ryczeć - mruknęła do siebie, czując że jej oczy zachodzą łzami. Odchrząknęła i wbiła palec w jego pierś. - A tylko spróbujcie stracić puchar!


            Alicja w gruncie rzeczy była wdzięczna Jamesowi, że nie zrobił temu wystąpieniu większej reklamy. Pomimo wszystkich pełnych niechęci spojrzeń, które starała się mu rzucać od czasu do czasu - co nie było wcale łatwe, bo on zawsze był dla niej tak ujmująco miły - doceniała to, że zachował w tajemnicy przed wszystkimi, którzy w naturalny sposób o tym nie wiedzieli (bo ich tam nie było, kiedy przyszedł jej do głowy ten najbardziej idiotyczny zakład w całym jej życiu), że czeka ją koszmar w kilku aktach, zakończony efektownym szlabanem, o ile będzie miała szczęście i nie skończy się na czymś o wiele gorszym. Nie było jednak już drogi odwrotu, choć błagała i zaklinała go i próbowała przekupić na tak wiele sposobów. Nie było odwrotu i dlatego stała teraz na środku korytarza, ubrana w rajtuzy w renifery, płaszcz w śnieżynki i czapkę Mikołaja. Co prawda zakład mówił tylko o rajtuzach, ale co miała do stracenia, a jak szaleć to szaleć, co nie? Frank, w ramach solidaryzowania  się, założył na głowę świecące poroże renifera, ale ogólnie był zachwycony całą sytuacją  i co chwila komentował te jej obcisłe rajtuzy, więc nie było to znowu aż tak szaleńczo solidarne.
            - Okej, prawie jesteśmy – zapowiedział James, a trzymająca go za dłoń Lily uśmiechnęła się do niej pokrzepiająco. 
            Alicja miała nadzieję na chwilę dla siebie, moment na psychiczne przygotowanie się i rozgrzanie strun głosowych, przypomnienie sobie tekstu i tak dalej, ale James nie lubił czekać. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, zapukał do drzwi woźnego i słysząc mało przyjazne "wejść", otworzył drzwi.
            - Mamy prezent dla pana, panie Filch! – zapowiedział radośnie i wciągnął biedną Alicję do środka. 
            Dziewczyna wyglądała jakby zapomniała języka w gębie, a mężczyzna patrzył na nich w zdumieniu, zupełnie nic nie rozumiejąc, tak jakby widział ich po raz pierwszy w życiu.
            - Pada śnieg – podpowiedział jej cicho i uczynnie James, prawie nie ruszając ustami. 
            Jeszcze przez kilka sekund nie mogła wydobyć z siebie głosu, patrząc na coraz bardziej czerwonego na twarzy Filcha. W końcu wzięła głęboki wdech i głośno zanuciła nieco przyspieszoną wersję piosenki o padającym śniegu i dzwoniących dzwonkach, i saniach, i o tym, że świat wirował. Faktycznie zawirował, kiedy wściekły Filch podniósł się zza swojego biurka i ryknął na nich:
            - Wynocha z mojego gabinetu albo będziecie wisieć pod sufitem!
            Nie trzeba było powtarzać im dwa razy. Alicja wybiegła stamtąd w takim tempie, o jakie sama siebie nie podejrzewała. Uciekała korytarzem wraz z ryczącymi ze śmiechu, obijającymi się o ściany Jamesem i Frankiem oraz nieco dyskretniej śmiejącą się Lily, i nagle jej samej zrobiło się o wiele weselej. W pewnym momencie, kiedy mógł już normalnie mówić i oddychać, Frank zatrzymał się i chwycił ją za ramię, sprawiając, że odwróciła się w jego kierunku. Przyciągnął ją do siebie, a ona położyła dłoń na jego piersi. Poroże świeciło na czerwono, w oczach wciąż miał rozbawienie i wyglądał jak kompletny idiota. Miała ogromną ochotę go pocałować.
            - Wykorzystując okazję, że mamy taki świąteczny nastrój, chciałbym cię o coś zapytać - powiedział cicho, nagle jakby poważniejąc. 
            - Jeśli ma to coś wspólnego z moimi rajtuzami, to cię walnę, Frank.
            - Niezupełnie – odparł i odchrząknął, tak zupełnie poważny, że aż się zaniepokoiła. Chłopak pogrzebał w kieszeni spodni i wyciągnął z niej jakiś niewielki przedmiot, którego jej nie pokazał. – Alicjo. – Spojrzał jej w oczy z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym pochylił się do jej ucha. – Wyjdź za mnie – szepnął, a ona skamieniała, czując jak wciska jej na palec chłodny pierścionek.
            Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami; uśmiechał się tylko w najzwykleszy sposób, jednocześnie wyraźnie zaniepokojony jej milczeniem, a ona poczuła, że nogi się pod nią uginają. Po raz kolejny w przeciągu kilku minut zabrało jej słów.
            - James, idziesz? – zapytała z drugiego końca korytarza Lily.
            - Czekaj! Frank właśnie się oświadczył, a Alka nie umie nawet wykrztusić "TAK".
            Te słowa jakby wybudziły ją z transu; pocałowała go, a ten pocałunek zawierał w sobie każde "tak" tego świata. 



            Syriusz nie miał wcale złych przeczuć. Nie miał podstaw, by je mieć: było po lekcjach, w powietrzu unosił się delikatny zapach wiosny, a on szedł właśnie ze swoim najlepszym przyjacielem na błonia, by posłuchać ćwierkania ptaków i piszczenia pierwszaków, którzy odbywali tego popołudnia dodatkowe lekcje latania na miotle. Nie miał złych przeczuć, kiedy jego najlepszy przyjaciel zaproponował, żeby wyszli na błonia przez ukryte przejście za gargulcem z drugiej strony zamku. Nie miał złych przeczuć nawet wtedy, kiedy ten nagle złapał go za ramię i siłą wciągnął do pustej klasy. Zdziwił się jednak trochę, kiedy okazało się, że sala nie była aż tak pusta, jak mu się z początku zdawało. Po drugiej jej stronie, za rzędami wysłużonych ławek, a przed pulpitem dla nauczyciela stała Evans z dziwinie przestraszoną miną i włosami upiętymi nad karkiem; było w tym wszystkim coś, co przywiodło Syriuszowi na myśl McGonagall we wczesnych latach kariery. Nie zdążył jednak tego wszystkiego skomentować, bo nagle odezwał się ktoś, kogo nie dostrzegł, bo ten ktoś schowany był za regałem po lewej od Evans, najwyraźniej szarpiąc znajdujące się tam drzwi.
            - Te też są zamknięte – sapnęła Jen i, sądząc po odgłosie, uderzyła w nie barkiem. Syriusz wzniósł oczy do nieba; nagle wszystko stało się jasne. Może nie całkiem, ale na pewno jaśniejsze.
            - Jak bardzo wydaje ci się prawdopodobne, że to Evans je zamknęła, geniuszu dedukcji? – zapytał głośno i już sekundę później zobaczył głowę Jen podejrzliwie wychylającą się zza regału. 
            Posłał jej czarująco złośliwy uśmiech, a ona popatrzyła na Lily, domagając się wyjaśnień. Komu jak komu, Lily zawsze ufała. Wtedy wtrącił się James, który trzymał już w ręku zarówno swoją różdżkę, jak i różdżkę Syriusza, którą ukradł mu dosłownie trzy sekundy wcześniej.
            - Chcę żebyście wiedzieli, że robię to wszystko, bo was kocham – wyznał, wchodząc na podwyższenie dla nauczyciela. 
            Syriusz pomacał się po kieszeni i zaklął pod nosem.
            - Nie wiem czy chcę żebyś kontynuował – mruknęła Jen, przyglądając się całej tej scenie z rosnącą w zawrotnym tempie podejrzliwością.
            James nakazał jej usiąść w ławce obok Syriusza, co z jakiegoś powodu posłusznie zrobiła, a sam ustawił się obok Lily i patrzył na nich z góry niczym surowy nauczyciel, robiąc na nich wrażenie zupełnego kretyna.
            - Jesteście beznadziejni – zaczął swoją motywującą przemowę, a oni jak na komendę zrobili identyczne, pełne niezrozumienia miny. James miał w planach dłuższy wykład na ten temat, z przykładami, kolorowymi wykresami i analizą, ale nagle postanowił zmienić koncepcję i skrócić go odrobinę, a wraz z nim ich cierpienie. Przejść od razu do wniosków końcowych, znaczy się. - Dlatego wykradłem od Slughorna Veritaserum i dolałem wam do herbaty.
            Pierwsza zareagowała Jen.
            - Że co zrobiłeś!? – zawołała i zerwała się z miejsca, ale Syriusz złapał ją za ramię i usadził z powrotem.
            - Blefuje – powiedział spokojnie, z uwagą wpatrując się w twarz Jamesa. –  Gdyby tak było, już na obiedzie opowiadalibyśmy wszystkim o… wszystkim.
            - Teoretycznie tak – wtrąciła Lily - bo Veritaserum nie tylko nie pozwala kłamać, ale wręcz zmusza człowieka do wyznawania wszystkich swoich sekretów, ale…
            - Nie wierzę, że to się dzieje – odezwała się Jen, ale zamilkła kiedy Syriusz trzepnął ją po głowie i pozostało jej tylko wpatrywanie się w kąt z obrażoną miną.
            - Ale gdy doda się do niego roztarty korzeń imbiru, dwa kolce jezozwierza, sok z cytryny i energicznie wstrząśnie stojąc twarzą na zachód, jego działanie zostanie opóźnione – dokończyła Evans, tracąc nieco rezon.
            - Co oznacza… - naciskał Syriusz.
            - Że macie jeszcze jakieś dwadzieścia minut zanim zacznie działać.
            Syriusz nie odpowiedział nic, wyglądał wręcz na oazę spokoju i duchowej równowagi. Jen natomiast wypuściła głośno powietrze, a po jej minie widać było wyraźnie, że nie wie czy powinna się śmiać, płakać, czy może wstać, ryknąć dziko i pobić Jamesa.
            - Mam odtrutkę – wtrącił Potter i zamachał w powietrzu niewiekim flakonikiem, tym samym pomagając Jen podjąć tę trudną decyzję. Wstała, a więc pierwszy krok za nią. Już otwierała usta, kiedy poczuła, że jej nogi robią się dziwnie bezwładne i znów opadła z powrotem na siedzenie. Posłała Jamesowi najbardziej pełne nienawiści spojrzenie, na jakie było ją stać, ale on chyba za bardzo się nie przejął, bo rzucił tylko: – Załatwcie wszystko jak trzeba. Siedemnaście minut.
            I wyszedł, ciągnąc za sobą Lily.
            Jennifer wciąż była w ciężkim szoku kiedy wyszli, cicho zamykając za sobą drzwi, a kiedy poczuła, że zaklęcie obezwładniające przestało działać, skoczyła za nimi i szarpnęła za klamkę. Zamknięte. Przez chwilę rozważała narobienie hałasu, ale jakie było prawdopodobieństwo, że James nie rzucił wyciszającego? Małe. Jakie było prawdopodobieństwo, że jeśli nie rzucił, pierwszą osobą która się tu zjawi będzie Filch, który z automatu wlepi im szlaban? Duże.
            Trudno. Jen złapała za metalowy świecznik stojący na regale z książkami i zaczęła uderzać nim w drzwi, rycząc przy tym jak ranny orangutan. Syriusz patrzył na nią bez ruchu, próbując przypomnieć sobie, co kiedyś czytał o stosowaniu przymusu bezpośredniego wobec osób chorych psychicznie. Chyba mógł ją nawet znokautować, ale ostatecznie, biorąc pod uwagę całość sytuacji w jakiej się znaleźli, chyba nic by mu z tego nie przyszło. No i był dżentelmenem. Czasami.
            Podszedł do niej z zamiarem wyrwania jej świecznika, ale gdy stał za jej plecami, zamachnęła się tak niefortunnie, że przywaliła mu nim po nosie. Jęknął. Od razu wiedział, że jest złamany. Jenny natychmiast się odwróciła i zamarła, patrząc na niego z przerażeniem.
            - Do jasnej cholery, Jen! – warknął, jedną ręką łapiąc się za kwawiący nos, drugą wyrywając jej świecznik i odrzucając go w kąt z głośnym hukiem. Chyba przy okazji coś zbił, ale kogo to obchodziło? – Przestań zachowywać się jak moja matka!
            - Przepraszam, przepraszam, przepraszam! – jęknęła, sadzając go na krześle i odciągając jego dłonie od twarzy, by móc ocenić skalę krzywd, jakie narobiła. Patrzył na nią z niechęcią, kiedy z niezwykłą delikatnością dotykała jego twarzy, po czym wyciągnęła z kieszeni kawałek materiału i podała mu, by przyłożył go do krwawiącego nosa. – Nastawię go jak tylko wezmę różdżkę z dormitorium – obiecała gorączkowo. – Złamany nos to dla mnie… - Z każdym słowem kurczyła się w sobie coraz bardziej – pestka – dokończyła, patrząc na niego niczym szczeniak, który pogryzł buty swojego pana i teraz tak straaasznie, straaaaaasznie tego żałuje.
            - Wiesz jakie słowo ciśnie mi się na usta?
            - Bardzo brzydkie – mruknęła cicho, nie patrząc na niego.
            - Bardzo.
            Przez chwilę siedzieli w milczeniu, a jedynymi odgłosami jakie do nich docierały były piski pierwszorocznych i zaskakująco spokojny okrzyk nauczyciela latania: "Thomson, uważaj na drzewo!". Inni nauczyciele uważali go za zbyt lekkomyślnego, pierwszoroczni byli przerażeni jego nazbyt wyluzowanym podejściem, a starsi uczniowie za nim przepadali i uwielbiali jego lekcje. Głównie dlatego, bo nie musieli już brać w nich udziału. "Ojej, nic ci nie będzie, pani Pomfrey załatwia takie rzeczy w sekundę! Carter, zaprowadź go do skrzydła! Reszta wracać na miotły!". Syriuszowi wydało się to tylko trochę śmieszne.
            - Co robimy? Ile zostało czasu? – zapytała Jen.
            - Z dziesięć minut.
            - Co robimy? – powtórzyła, a on tylko wzruszył ramionami. – Okropnie wyglądasz – stwierdziła, zerkając na jego nos, który z każdą chwilą coraz bardziej siniał i puchł.
            - Jakaś kretynka walnęła mnie świecznikiem po twarzy – wyjaśnił, przytykając chusteczkę od innej, jeszcze nie całkiem przesiąkniętej krwią, strony.
            Jen zdała sobie sprawę, że on nie ma zamiaru tańczyć jak mu ktoś zagra, nawet jeśli (lub szczególne, gdy) był to James. Nie lubił być przymuszany do czegokolwiek. Może liczył na to, że James kłamał? W końcu jak prawdopodobne było to, że faktycznie udało mu się ukraść najpotężniejszy eliksir prawdy na świecie? Slughorn mógł być nieuważny i kochać Lily, ale nawet on nie był tak lekkomyślny. Poza tym Syriusz - i ta świadomość sprawiła, że jej serce zabiło mocniej - nie miał już aż tak wiele do ukrycia przed nią. Nie tak wiele, jak miała ona, nawet pomijając całe to uczuciowe bagno. Syriusz mógł podjąć ryzyko wiary w to, że James blefował. A ona?
          Ona usiadła na pulpicie dla nauczyciela i postanowiła wyznać tak wiele, że Black przez chwilę pomyślał, że Veritaserum zaczęło działać.
            - Ostatnio Will... - zaczęła i odchrząknęła, przez cały czas starannie unikając spojrzenia Syriusza. - Zapytał mnie, co ja właściwie do ciebie czuję i ja… - Wypuściła głośno powietrze. - Nie wiem. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie jestem w tobie zakochana, nie potrafiłabym być twoją dziewczyną, ale nie chcę cię stracić, bo chyba… jesteś mi niezbędny, nie umiem bez ciebie... Boże, jak mi wstyd mówić to na głos… - mruknęła i chyba rzeczywiście było jej wstyd, bo policzki miała całkiem czerwone. - Zachowuję się jak małe dziecko, bo ja nie chcę… boję się zobaczyć ciebie szczęśliwego u boku innej. Zjada mnie ta myśl i przeraża mnie świadomość, jak bardzo jest paskudna, jak bardzo ja jestem paskudna i samolubna, i jak bardzo nie zasługujesz na takie traktowanie. To ze mną musi być coś nie tak, Syriuszu, to jedno wiem na pewno – powiedziała ledwo panując nad głosem i zamilkła na moment, po czym spojrzała na niego. - Może ja nie umiem się zakochać, może jestem jakaś wybrakowana czy coś? – zapytała, chyba licząc, że się odezwie. Nie odezwał się, a ona znów odwróciła wzrok. – To wszystko – zakończyła niezgrabnie i zaczęła wywoływać w myślach przypadkowe liczby, niezawodny sposób na to, by nie pozwolić sobie na łzy smutku i wstydu, które cisnęły się jej do oczu.
            Przez kilka ciężkich do zniesienia chwil siedzieli w milczeniu.
            - Mogę pobrudzić ci bluzkę? – zapytał w końcu Syriusz i nie czekając na odpowiedź, wstał, podszedł do niej i wtulił twarz w jej brzuch, ignorując ostry, pulsujący ból nosa. Chciał żeby wplotła palce w jego włosy i nic już nie mówiła, ale nie zrobiła tego, być może bojąc się urazić jego nos, być może z innego powodu. Wyprostował się, zebrawszy myśli i wbił spojrzenie w jej twarz. – Dobra, a teraz słuchaj, bo więcej tego nie powtórzę. To ja namieszałem; wyskoczyłem z tym wszystkim jak filip z konopi, zero wyczucia czy czegokolwiek, jak ostatni kretyn licząc, że ty czujesz do mnie to samo, choć nie miałem żadnego powodu by tak myśleć. To było idiotyczne i nie powinienem był stawiać cię pod ścianą, całować ani nic z tych rzeczy, choćby dlatego, bo jesteś moją przyjaciółką i zasługujesz na… o wiele więcej. A jeśli chodzi o nas… - Skrzywił się na dźwięk tego sformułowania. - To ja nie potrzebuję nazywać cię moją dziewczyną. Chyba niepotrzebnie staramy się zdefiniować, nie musimy tego robić, nie chcę tego robić, Jen, i ty też nie chcesz - powiedział z mocą, próbując uchwycić jej spojrzenie, którym bez przerwy mu uciekała. - Zostawmy sobie otwartą furtkę i po prostu… Dajmy sobie żyć?
            Zagryzła wargę i wciąż milcząc, pokiwała głową, nie potrafiąc zdobyć się na nic innego. Objął ją w pasie, a ona właśnie miała zarzucić mu ręce za szyję, kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich...
            - Pete?
            - Jestem nie w porę? – zapytał, uśmiechając się do nich lekko. - James prosił żeby wam to przekazać. 
            W jednej ręce trzymał dwie niewielkie fiolki, w drugiej różdżkę Syriusza. Rzucił im je, a oni złapali je w locie, posyłając mu nieprzychylne spojrzenie w odpowiedzi na jego nieco łobuzerski uśmiech.
            - Przecież bym ich nie zbił - mruknął, uśmiech nie schodził mu z ust.
            Jen opróżniła całą fiolkę na raz i z zaskoczenia o mało nie wypluła zawartości na podłogę.
            - Kremowe! – ryknęła i z furią rozbiła naczynie o podłogę. Nie potrzebowała dużo czasu, by dodać dwa do dwóch. – Jamesie Potterze, jesteś trupem! 

            James Potter podejrzewał, że może być trupem nawet przed tym, gdy powiedział mu to Remus. Nie był jednak z tych, którzy boją się ryzyka, o nie, on witał je z otwartymi ramionami, niebezpieczeństwu śmiał się w twarz. Poza tym nie lubił siedzieć bezczynnie, kiedy wiedział, że może coś zrobić i rozwiązać problemy, które dręczyły jego głupiutkich przyjaciół, których nie stać było nawet na chwilę obustronnie szczerej rozmowy. I choć to, co zrobił może faktycznie było moralnie naganne i tak dalej, ale i tak czuł, że robi dobrze wybierając własne potępienie zamiast snujących się po zamku jak własne cienie przyjaciół. Naszły go jednak drobne wątpliwości, kiedy zamiast słów wdzięczności i może jeszcze kwiatów lub czekoladek, napotkał ich oboje uzbrojonych w różdżki i odcinających mu drogę ucieczki z obu stron korytarza na szóstym piętrze. 
            - Widzę, że… - zaczął, lecz nie skończył tylko westchnął ciężko, bo Syriusz rozbroił go jednym ruchem i już trzymał w ręku jego różdżkę. I znikąd pomocy. - Hej, przecież pomogłem, nie?
            Wciąż nie wyglądali na wdzięcznych. Zamiast tego podeszli bliżej, wyglądając jak dwa wilki, które właśnie dopadły biednego Czerwonego Kapturka. Gdyby nie trzymali w rękach różdżek, pewnie zacieraliby ręce ze zboczoną uciechą.
            - Mogę? – zapytała Jen Syriusza.
            - Ależ proszę – odparł i skinął ręką z uprzejmym uśmiechem, a James westchnął po raz drugi i już sekundę później wisiał do góry nogami pod sufitem. Pięć sekund później wisiał do góry nogami pod sufitem we frywolnej sukience w kwiaty. Gdyby Filch go teraz widział, wpadłby pewnie w ekstazę.
            - Bardzo wyszukane – mruknął Potter, czując jak materiał opada mu na twarz, ukazując światu jego umięśnione nogi. 
            Syriusz rozhuśtał go jeszcze trochę, gdy James zaczął narzekać, że zaraz cała krew spłynie mu do głowy i rozsadzi mu mózg. Kiedy zaspokoili już swoje perwersyjne żądze, obmacali go i zdjęli na ziemię, wrócił do pokoju wspólnego. Wciąż w sukience, oczywiście, bo Syriusz odmówił oddania mu różdżki, oczywiście. Lily była zachwycona. Przynajmniej do momentu, kiedy Syriusz zabrał też jej różdżkę i rzucił na nią zaklęcie czkawki. 



           Ich kroki odbijały się echem od ścian, James jedną dłonią przeciągnął po chłodnej, kamiennej ścianie, jednocześnie drugą przeczesując palcami włosy. Chyba pierwszy raz w życiu tak bardzo mu się spieszyło, a jednocześnie zupełnie mu się nie spieszyło. Mógłby po prostu chodzić po ciemnych korytarzach przez całą dzisiejszą noc, nie wypowiadając ani słowa do idącego u jego boku przyjaciela, do którego nigdy nie musiał mówić. I nie robił tego, choć przecież na każdym kroku mógłby pytać: Łapo, a pamiętasz…, bo każdy korytarz, każdy posąg, każde tajne przejście miało swoją własną historię, historię już na zawsze powiązaną z ich własną, prywatną historią, ich dorastaniem, ich powolnym wchodzeniem w kolejny etap życia, który miał rozpocząć się już jutro, a oni byli przecież jeszcze tak na niego nieprzygotowani. Nie chciał o tym myśleć; nie czas o tym myśleć. Podali Grubej Damie hasło, całkiem nieświadomie wykorzystując jej niepisaną zasadę, że nigdy nie karci siódmoklasistów włóczących się po zamku w ich ostatnią noc w Hogwarcie.
            - Załatwione, przenosimy imprezę! – zawołał Syriusz od progu.
            Jen, która, jak się zdawało, po raz kolejny tej nocy przegrała z Michaelem w łapki, skoczyła na równe nogi i zanim Black zdążyłby doliczyć (gdyby liczył) do trzech, już stała u jego boku, gotowa do wyjścia. Lily ze śmiechem spowodowanym zdrętwaiłą nogą zwlokła się z kanapy, podtrzymywana przez Petera. James tymczasem nachylił się nad śpiącymi w fotelu Frankiem i Alicją.
            - Państwo Longbottom? – wymruczał seksownie, a Frank leniwie otworzył oczy i popatrzył na niego z niesmakiem. – Idziecie?
            Szli przez korytarze zwartą grupą, przyświecając sobie różdżkami i uciszając siebie nawzajem, być może zapominając o tym, że wszystkie drzwi za którymi spali nauczyciele zostały potraktowane zaklęciem wyciszającym, a być może dlatego, że zabawnie było to robić. Po kilku minutach wypadli na dwór z głośnym śmiechem, który wypełnił ciepłe, pachnące obietnicą lata powietrze.
            Jen zadarła głowę, a gdy zobaczyła nad swoją głową miliony gwiazd, na chwilę zaparło jej dech w piersiach. Zrzuciła buty ze stóp i zataczając się jak pijana, niezgrabnie wirując, potykając się o własne nogi i rozkładając szeroko ręce, miała ochotę krzyczeć ze szczęścia, śmiać się i płakać, pragnąc żeby ta chwila nigdy się nie kończyła. Kiedy jak przez mgłę zobaczyła, że wszyscy przyjaciele zostawili ją w tyle i ruszyli w stronę jeziora, rzuciła się za nimi biegiem; wilgotna trawa łaskotała ją w stopy, wiatr rozwiewał włosy i życie chyba nie mogłoby być piękniejsze, więc skoczyła Jamesowi na plecy, o mało nie zwalając go z nóg.
            - Sto kilo… - jęknął, specjalnie opadając na ziemię.
            Wykręciła się tak, by móc ucałować go w czoło, cały czas mocno trzymała go za szyję, do momentu, kiedy zobaczyła Remusa idącego za rękę z Rose. Zostawiła Jamesa z uśmiechniętą Lily, która przy próbie pomocy została pociągnięta w dół i teraz leżała z nim w trawie, wpatrując się w niego jak w ósmy cud świata.
            - Remuuuus – zawyła Jen wprost do jego ucha. – Obiecałeś, że będziesz ze mną pływał!
            - To nie ja, tylko Syriusz.
            - Zawsze mi się mylicie – palnęła i zamilkła nagle, bo właśnie dochodzili do jeziora.
            Przez chwilę nikt się nie odzywał, wszyscy zapatrzeni i oczarowani pięknem ciemnej, niezmąconej tafli, odbijającej w sobie nadgryzioną tarczę księżyca i niebo usiane gwiazdami. Do ich uszu docierał tylko ledwo słyszalny szum wody. Jen usiadła na wysokim brzegu i zamoczyła stopy.
            - Heeej, jest cieplutka! – powiedziała cicho, lecz zaskakująco głośno w otaczającej ich ciszy i zaczęła rochlapywać wokół siebie wodę. – Idziemy? – zapytała siadającego obok niej Syriusza, wskazując brodą na jezioro.
            - Pani przodem – odparł na to.
            Jen nie zastanawiała się długo. Właściwie to nie zastanawiała się wcale, tylko odepchnęła się rękami od ziemi i wskoczyła do jeziora w swoim szkolnym mundurku. Gdzieś za sobą usłyszała zduszony okrzyk Rose, ale tylko się uśmiechnęła. Zrobiła kilka kroków przed siebie, czując pod nagimi stopami muliste dno; szczęśliwie trafiła na płyciznę i woda sięgała jej zaledwie do pasa. Odwróciła się i z wyczekującym uśmiechem spojrzała na Syriusza, a ponieważ stała tyłem do światła księżyca, widział zaledwie zarys jej twarzy, co robiło na nim niesamowite wrażenie, pomijając już nawet całą tę akcję z nagłym wskakiwaniem do jeziora. Pokręcił głową, a ona wzruszyła ramionami. Obserwował ją jak zanurzyła się po samą szyję i położywszy na plecy, przepłynęła kawałek, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo.
            - Jenny! – zawołała Rose od brzegu, a Jen zatrzymała się i stanęła znów na dwóch nogach. – Boję się o ciebe, wyjdź stamtąd!
            Dziewczyna wyszczerzyła zęby w uśmiechu i podeszła w ich stronę.
            - Nic mi nie będzie, co nie, Remus? – odparła, a Remus wymamrotał coś o kałamarnicy i trytonach, sprawiając, że Rose zbladła jeszcze bardziej. – Jakby co, Syriusz mnie uratuje.
            - Naturalnie, miss mokrego podkoszulka – mruknął Black, a Jen spojrzała na swoją przylegającą do ciała i prześwitującą koszulę, i natychmiast zanurzyła się po szyję, rzucając mu wściekłe spojrzenie. W drugiej chwili uznala jednak, że właściwie jest jej wszystko jedno, a poza tym jest ciemno, więc co to za różnica czy pływa w stroju kąpielowym, koszuli, bieliźnie czy całkiem nago. Stanęła przy brzegu i wyciągnęła rękę w kierunku Syriusza.
            - Pomóż mi wyjść – poprosiła, a kiedy chłopak chwycił jej dłoń, pociągnęła go w swoją stronę z całej siły, ale bez większego skutku. Black tylko wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu.
            - Stara sztucz… - Nie dokończył, bo z pomocą Jen przyszedł Remus i Peter. Rozległ się głośny plusk, a kilka sekund później Syriusz wynurzyłsię z wody z włosami przyklejonymi do czoła i niezbyt zadowoloną miną. Jennifer tymczasem była wniebowzięta i aż zanurzyła się i robiła bąbelki ustami z uciechy.
            - Frajer - wymamrotała, a Black położył rękę na jej głowie i wepchnął ją pod wodę. Wykorzystała oczywiście tę sposobność by złapać go za nogę i wywrócić, a on, oczywiście, nie pozostał jej dłużny, przez co kotłowali się w jeziorze przez dłuższą chwilę, rzucając w siebie wyzwiskami niczym para ośmiolatków.
            Nie tylko oni cofnęli się na jakiś czas w rozwoju, bo Alicja i Frank postanowili potrenować swój pierwszy taniec i tańczyli właśnie boso na trawie, wyśpiewując zbereźne piosenki i zataczając się jak para pijaków. Remus tymczasem wyczarował Rose huśtawkę z kwiatów i patrzył na jej rozpromienioną twarz i malującą się na niej idealną beztroskę. Przypominała mu słodką nimfę, delikatną i czarująco uśmiechniętą. Nie miałby nic przeciwko gdyby nagle okazało się, że słońce wcale nie ma zamiaru dziś wschodzić. Mike i Peter wykorzystali jego pomysł, lecz zmodyfikowali go nieco i wyczarowali sobie kilka sznurków na drzewach rosnących tuż przy jeziorze, na których mogli huśtać się jak na lianach i skakać prosto do wody, co też zaczęli robić gdy dołączyli do nich Syriusz i Jen, i cała czwórka bawiła się w najlepsze, wykonując coraz to dziwniejsze akrobacje i rycząc jak małpy.
            Nagle rozległ się przedzierający powietrze wrzask i wszyscy jak na komendę spojrzeli w kierunku Zakazanego Lasu. Remus, Jen, Syriusz i Peter wymienili spojrzenia.
            - Co się dzieje? - zaniepokoiła się Rose, ale Remus uspokoił ją, że wszystko w porządku.
            - To tylko James znowu wziął Lily na przejażdżkę miotłą.
            Remus nie kłamał aż tak bardzo. James rzeczywiście wziął Lily na przejażdżkę, z tym tylko, że nie miotłą. Peter i Syriusz, uspokoiwszy wszystkich, weszli do Zakazanego Lasu, by móc widzieć zakochaną parę, która galopowała radośnie pośród drzew, zgrabnie omijając wszelkie przeszkody. On, w swojej jeleniej formie i ona, siedząca na oklep, z przerażeniem w oczach i liśćmi we włosach, kurczowo trzymająca go za szyję. Syriusz zarechotał.
            - Hej, Lady Godiva! – zawołał. - Dlaczego masz na sobie ciuchy?
            Lily w ogóle nie uznała tego za zabawne.
            Kiedy dotarli na skraj lasu, James zatrzymał się i pochylił, by Evans mogła zeskoczyć z jego grzbietu. Dziewczyna otrzepała swoje ubranie i zaczęła wyciągać gałązkę z poplątanych włosów.
            - Byliśmy przy jeziorku – wyjaśniła, krzywiąc się gdy pociągnęła za mocno. -  James uznał, że musimy szybko wrócić, ale nie powiedział jak szybko.
            Jamesowi tymczasem udało się przybrać swoją ludzką postać.
            - Podobało jej się, ale wstydzi się przyznać – powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu. - Zostało jeszcze parę minut do wschodu, zróbmy coś fajnego – zaproponował, kiedy wyszli z lasu i dołączyli do pozostałych. 
            Taka propozycja nie miała prawa i nigdy nie spotykała się z odmową. Po krótkiej chwili rozważania czy lepiej pokolorować zamek na różowo i narysować na nim wzorki, czy zaczarować jezioro tak, by leciały z niego bańki mydlane (czego, ku ich wielkiemu rozczarowaniu, nikt nie potrafił zrobić), postanowili zrobić coś prostszego, ale może nawet bardzie wymownego: wystrzyc na błoniach symbol, pozostawić po sobie znak. Coś, co chociaż przez chwilę będzie pokazywało, że chociaż opuszczają to miejsce, zawsze będą jego częścią. Coś, co zobaczą wszyscy, kiedy rano wyjrzą za okno. Coś, co pozwoli im opuścić Hogwart w wielkim stylu. Niech wszyscy wiedzą, że odchodzimy.
           Podzielili się na grupki i przez kilka nastepnych minut ze skupieniem strzygli trawnik na błoniach, nadzorowani z góry przez Jamesa, który wykradł miotłę ze schowka przy boisku. Zastanawiając się czy lepiej wystrzyc lwa, twarz Syriusza, Jamesa w negliżu czy gołą dupę, postawili w końcu na zaciśniętą w pięść dłoń, symbol walki o swoje racje, symbol tego, że nigdy się nie poddadzą, symbol tego, jak chcieli wejść w dorosłe życie: z wysokiego tonu, z uniesionymi głowami, pełni woli walki o siebie, o innych, o wszystko w co wierzyli; pełni mocy, przekonani o tym, że są niepokonani.
            A gdy w końcu skończyli, położyli się na środku, razem wyczekując wschodu słońca. 



            Przy śniadaniu nie cichły rozmowy o symbolu wyrytym przez niewidzialną rękę, którego podobno sam Dumbledore nie pozwolił usunąć. Z tego powodu też podejrzewano, że to on jest anonimowym artystą, a Syriusz z lubością podsycał tę plotkę wśród pierwszorocznych. Jen była pewna, że to on ją wymyślił. Lily tymczasem siedziała jak na szpilkach i gdy przy profesor McGonagall - rzucając im przy tym pełne podejrzliwości, lecz także dziwnie tkliwe spojrzenie - rozdała im zaklejone koperty z pięknie wypisanymi nazwiskami, od razu straciła apetyt. Nie żeby jakoś szczególnie chciało jej się jeść wiedząc, co ją dzisiaj czeka, ale owocowa sałatka nie wyglądała znowu aż tak odpychająco jeszcze kilka minut temu. Teraz jednak postanowiła zupełnie zignorować jedzenie i tylko wpatrywała się w swoje wykaligrafowane nazwisko, obracając kopertę w drżących dłoniach.
            - Miejmy to zasobą. – Usłyszała głos Jen.
            Spojrzała na nią, Johnson wzięła jeszcze łyk mrożonej herbaty.
            - Na trzy – zapowiedziała, patrząc na siedzącego obok niej Remusa. - Raz dwa trzy - policzyła błyskawicznie i rozdarła swoją kopertę. Przyłożyła dłoń do ust i przez chwilę wpatrywała się w kartkę, zaraz jednak wzniosła ręce do góry w geście triumfu nad wszelkim złem tego świata, a jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. – Zadowalający z transmutacji! Mówcie mi pani doktor! – zawołała i nie wstając objęła Remusa, po czym wtuliła się w jego ramię.
            - Wybitny z transmutacji, mów mi panie transmutatorze. - Usłyszała drwiącą odpowiedź od siedzącego z drugiej jej strony Syriusza. Trzymał w ręku kartkę ze swoimi wynikami i wydawał się być wyjątkowo z siebie zadowolony. - Obrona? – zapytał ze złośliwym uśmiechem, spodziewając się tego, co usłyszy.
            - Nędzny – przyznała, patrząc na swoją kartkę; mina trochę jej zrezdła. 
            - Wybitny – odpowiedzieli jej na to chórem wszyscy czterej chłopcy, na co ona posłała im mało przychylne spojrzenie.
            - Eliksiry?
            - Wybitny – odparł Remus do wtóru z Lily, która właśnie otworzyła swoje wyniki i powiedziała to tak, jakby było to zaskakująco.
            - Zadowalający - rzucił James i przybił piątkę Jen.
            - Okropny – skrzywił się Peter, na co Syriusz skrzywił się jeszcze bardziej. 
            - Panie transmutatorze? – zapytała przymilnie Jen, a gdy nie odpowiedział, zajrzała mu przez ramię i ryknęła śmiechem. – Okropny! 
            Śmiała się jeszcze przez chwilę, dopóki nie zobaczyła pozostałych jego ocen. Cztery W, dwa P, jedno Z. Schowała swoje świadectwo za plecy i odsunęła jak najbardziej dyskretnie, ignorując pełne wyższości spojrzenie Syriusza.
            - Posłuchajcie tego! – zawołał James i wyrwał kartkę z rąk Lily. – Transmutacja: W, zaklęcia: W, eliksiry: W, numerologia: W, starożytne runy: 
            - W – dokończyła Jen i machnęła ręką. - To się robi przewidywalne, James.
            - Obrona przed czarną magią: W – kontynuował niezrażony James. – Zielarstwo: P! – zawołał, a Jenny dramatycznie i z głośnym brzękiem opuściła widelec na podłogę.
            - Toż to się nie godzi! – krzyknął Syriusz.
            - Na pewno ktoś się pomylił – uspokoiła wszystkich Jen, a Lily spojrzała na nią krzywo. - Bez obaw, zaraz pójdę wszystko wyjaśnić – zaproponowała wstając i wyciągając rękę po świadectwo Lily, ale Evans była szybsza. Zabrała kartkę i z obrażoną miną schowała ją z powrotem do koperty.
            - Bardzo śmieszne – mruknęła.
            - A jak tam u ciebie, Luniu? – zapytał Syriusz. – Jakieś pomyłki?
            - Chyba nie, widzę tu przeplatankę kujona – odparł James, zerkając Lupinowi przez ramię. – WuPeWuPeWuPeWu.
            - No to toast – zaproponował Black. – Za młodych geniuszy. Świat stoi przed nami otworem. 


           Lily pierwszy raz schodziła na kolację z tak ciężkim sercem. Samo wyjście z dormitorium ze świadomością, że już nigdy, nigdy do niego nie wróci, sprawiało jej trudność. Chodziła z kąta w kąt, oglądając dokładnie każdy szczegół: swoje łóżko, łóżka współlokatorek, okno, zegar, szafy, dywan, wszystko, jakby starając się na dobre wyryć to sobie w pamięci, żegnając się z każdym centymetrem pomieszczenia, w którym przeżyła tak wiele. Powoli schodziła po schodach prowadzących do pokoju wspólnego, wciąż nie potrafiąc pogodzić się z tym, że to jej ostatnie chwile tutaj. Spojrzała na twarz Remusa, który uśmiechnął się do niej smutno, a na jego twarzy wyczytała dokładnie te same uczucia, które towarzyszyły jej. 
            Zeszli do Wielkiej Sali udekorowanej na niebiesko i brązowo, bo oni oczywiście nie zdobyli Pucharu Domów, w końcu sam tylko James (PREFEKT NACZELNY!) stracił prawie tyle samo punktów, co wszyscy siódmoklasiści dali radę zarobić, ale dziś nikt nie potrafił mu mieć tego za złe. Z nostalgią słuchali słów Dumbledore’a, część uczniów z najstarszego rocznika nie słuchała wcale, pogrążona we własnych rozmyślaniach. Syriusz zerknął kątem oka na Jen, ale coś w jej twarzy kazało mu przyjrzeć się jej dokładniej.
            - Czego wyjesz, głupia? – zapytał z irytacją i podał jej papierową serwetkę.
            - To naprawdę koniec - wymamrotała, przytykając ją do ust. - To naprawdę koniec.
            Wiedziała, że ten dzień nadejdzie, ale nie była na niego gotowa. Nie była gotowa żegnać się z bezpiecznymi murami Hogwartu i stawiać czoła życiu jako dorosła osoba, wiedząc, że świat nie jest wcale do niej przyjaźnie nastawiony. Siedem lat, to przecież brzmi jak masa czasu. Jak to się stało, że ani się obejrzała, a jej się skończył?  Przecież dopiero co po raz pierwszy wkraczała w mury tego zamku, przestraszona, zziębinęta mała dziewczynka, nie wiedząca co ją czeka. A teraz tak po prostu mówią jej, że to już wszystko? Że niczego więcej nie mogą jej nauczyć, że teraz będzie musiała uczyć się na własną rękę? Jej życie miało być już tylko jej. Nikt jej niczego nie będzie już narzucał: ani śniadania o ósmej, ani chodzenia na lekcje, ani bycia w łóżku o dwudziestej trzeciej. Niektórych ludzi, których codziennie mijała na korytarzach może już nigdy nie spotka. Nikt już jej nie da szlabanu, nie będzie wymykanie się z łózka w środku nocy. Podobno ma już nie być też beztroski; ponoć pora wziąć za siebie odpowiedzialność.
            Nagle uświadomiła sobie to wszystko i ta świadomość o mało nie wgniotła jej w podłogę. Przecież nie chciała dorastać.
            - Nie jestem gotowa.
            - Głupia jesteś – odparł jej na to Syriusz i popatrzył na wciąż przemawiającego Dumbeldore’a. – Nikt nie jest. To się po prostu dzieje.
            - Ej Jen, nie psuj ostatniej kolacji swoim wyciem, dobra? – wtrącił się James. – Zepsujesz mi apetyt.
            Uśmiechnęła się i otarła oczy.
            - Wybacz.    
            Kiedy zakończyła swoją ostatnią samotną przechadzkę po Hogwarcie, podczas której pożegnała się chyba z każdym ważnym dla niej miejscem i odcisnęła usta na kamiennych ścianach, nie całkiem gotowa, ale zmuszona opuścić zamek, wyszła na dziedziniec. Zobaczyła swoich przyjaciół uśmiechających się do niej z daleka i odwzajemniła uśmiech. Ostatecznie, to co najważniejsze zabierała ze sobą. Ostatecznie miała wszystko, co niezbędne, by stawiać czoła życiu, czegokolwiek by ono nie przyniosło.
            To miał być zaledwie początek.
            Czekało ich całe ich życie, a razem byli przecież niepokonani.

15 komentarzy:

  1. Miałam nie komentować. Nadal podtrzymuje moje zdanie, że inni doskonale uwierają w słowa to co ja myślę.
    To był bardzo słodki-gorzki rozdział. Niby czuć smutek, ale też nadzieje. I to jest naprawdę fajne. Nie wiem, jak chcesz poprowadzić tą historie. Te dwa zdania mnie walneły: ,,To miał być zaledwie początek.
    Czekało ich całe ich życie, a razem byli przecież niepokonani.'' Bo cholera jest wojna, bo nie wiadomo czy faktycznie czekaj ich całe życie. Będą złe wybory i podejrzenia i śmierć i łzy i rozpacz. Nie wiem, czy chcesz iść zgodnie z kanonem, czy może po prowadzisz historie według swojego uznania. Nieważne.
    Dla uczniów Hogwartu to musiało być niesamowicie smutne, gdy opuszczali swoją szkołę. Przez chwile poczułam się tak, jakbym to ja właśnie kończyła szkołę. Tylko, że ja opuszczałam swoje liceum po trzech latach, a oni przeżyli w swojej siedem lat. To musiało być coś.
    Przepraszam za ten komentarz. Prawdopodobnie nie ma najmniejszego sensu, ale jestem w taki nastroju, że musiałam to napisać.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma za co przepraszać, to ja DZIĘKUJĘ za komentarz! Jak każdy kto bloguje, bardzo na nie liczę, inaczej przecież nie publikowałabym tego, tylko pisała całkiem do szuflady.
      Wojna jest faktycznie, ale oni chyba nie do końca jeszcze zdają sobie z tego sprawę. W końcu są młodzi i wierzą w miłość i inne takie. ;) Chciałam żeby ich pożegnanie z Hogwartem było ucztą nadziei i przyjaźni, dlatego odsunęłam w tym rozdziale wojnę na nieco dalszy plan. Mam nadzieję, że to nie kłuje za bardzo w oczy.
      Pozdrawiam i raz jeszcze dziękuję!

      Usuń
  2. Jej... nawet nie wiem, co mam napisać. Strasznie podobał mi się ten rozdział. Zresztą, jak chyba wszystkie Twoje ;P. Więc w sumie to nic niezwykłego, ale... dla mnie jest. Zastanawiało mnie, co takiego James wymyślił... i szczerze to spodziewałam się czegoś gorszego, ale tak naprawdę... ta scena z Jen i Syriuszem była... cudowna. Wiem, że oni wcale tak nie uważają, ale... w końcu sobie coś wyjaśnili. Trzeba przyznać Jamesowi, że jest mózg jest przebiegły, nieprzewidywalny. W końcu to jego przyjaciele i chciał, aby nie snuli się jak cienie po korytarzach. Ech, nie zrozumieli go ;p. A jeszcze całkiem na początku nie miałam pojęcia, co on wymyślił. No i w końcu tak, jakby zaakceptował to, że jego przyjaciele mogliby być razem. Właśnie tak bardzo spodobało mi się, co powiedziała Jen, że była z nim kompletnie szczera, mimo że mogła być uparta i poczekać, aż ten eliksir zadziała (choć tak naprawdę nie zadziałałby). Więc, gdyby sobie tego oboje nie powiedzieli... to naprawdę byliby nieszczęśliwi i właśnie, dlatego nie powinni robić tego czegoś Jamesowi. Jak oni mogli go ośmieszyć?;D Mojego ulubionego bohatera. Chociaż może to tak w odwecie za Alicje? Swoją drogą ciekawe, co pomyślał Filch ;p. W każdym razie Frank tak oszalał z tego zachwytu, że się oświadczył. W sumie to na początku myślałam, że to jednak żart z tym pierścionkiem, ale jednak nie. Dopiero później do mnie dotarło, że oni faktycznie mogą... przecież mają swoje lata. W tym rozdziale wreszcie Peter... Peter wydawał się, choć trochę zadowolony. Tylko czy, aby szczerze? Nie wiem, ale w tym rozdziale zapomniałam o tym, co zrobi później. Jak Gryfoni by nie mogli wygrać meczu? Niemożliwe ;p. Mike by ich chyba naprawdę... zbił, straszył po nocach i nie wiadomo, co jeszcze. Swoją drogą, gdzieś Pearl w mojej głowie... umknęła do krukonów, co wydało mi strasznie zaskakujące, więc musiałam się przekonać, że jednak to nie najlepsza pora na czytanie. Na pisanie tak, nie na czytanie. Kiedy już tak położyli Mike na stole... i jak przemawiał... to była strasznie piękna przemowa. Mówił tak, tak jak pewnie i było, jakby oni wszyscy byli jego przyjaciółmi, jakby strasznie się z nimi zżył. Taka naprawdę zgrana grupa, drużyna. W końcu trochę ze sobą grali i wiele osiągnęli. Czego chcieć więcej? Czyli, aż tak kiepsko ze stopniami nie było, a właściwie całkiem nieźle ;). Każdy jest lepszy, gorszy w innej dziedzinie. Ale przyszłość stoi przed nimi otworem, a na wyniki chyba nie mają, co za bardzo narzekać. Właśnie zabrakło mi Lily i Jamesa, kiedy tak stali na tych błoniach, ale nie spodziewałam się czegoś takiego. Tak właściwie to czy wszyscy z nich wiedzieli, że jest animagiem? Co z tajemnicą Remusa? Z jego futerkowym problemem? Przecież to przez niego, chłopaki wraz z Jenny stali się animagami. Mógłby powiedzieć Rose. Ona chyba na to zasługuje. Wątpię, aby go odtrąciła. Wprawdzie pisząc, to trochę nie rozumiem tego fragmentu z poprzedniego rozdziału. Dlaczego tak bardzo nie chce jej powiedzieć? Akurat mamy koniec roku, a Ty nam piszesz o końcu w Hogwarcie ;p. Swoją drogą to szkoda... bardzo mi się podobało, jak opisywałaś ich historię. Na pewno będę tęsknić za ich przygodami. Tak właśnie sobie uświadomiłam, że przecież oni mają 7 lat nauki, a my? około 12 klas... to jest niesprawiedliwe ;p. W dodatku ich uczą czegoś pożytecznego, a nas? Wielu niepotrzebnych bzdur, które nam się nie przydadzą. No cóż... Tobie też szczęśliwego nowego roku! Czasu na spełnienie marzeń, osiągnięcia celów i aby kolejny rok był szczęśliwszy, dał nowe powody do radości ;). No i może jeszcze sukcesów na studiach. Studiujesz coś, prawda? Pamięć mnie jeszcze nie myli? Jeżeli odpowiedź jest twierdząca, to tak właściwie, to co studiujesz? Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się bardzo, że się podobało. :)
      Jeśli chodzi o animagię, to oczywiście nie wszyscy wiedzieli i dlatego James wcale im się nie pokazał. Lily wiedziała, bo dowiedziała się w poprzednim rozdziale; miałam opisywać scenę, jak James po raz pierwszy prezentuje się jej jako jelonek, ale darowałam już sobie. Dlaczego Remus nie chce powiedzieć Rose, planuję pokazać w następnym rozdziale, albo w następnym, w każdym razie: niedługo.
      Studiuję, studiuję. Amerykanistykę, znaczy się filologię angielską o profilu amerykanistycznym, kiedyś może będę nauczycielką. ;)
      Dziękuję bardzo za życzenia i życzę tego samego, i jeszcze więcej!
      Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń
  3. Rany, to był najsłodszy rozdział w całej historii ff potterowskich. Ale w najlepszym tego słowa znaczeniu, prawdopodobnie dzięki tej gorzkawej nucie. Naprawdę, tematyka opuszczania szkoły chyba bardzo do mnie trafia, bo drugi raz z rzędu mnie autentycznie poruszyłaś. Może nie płakałam jak bóbr, ale ja do łez się wzruszam tylko na Gladiatorze i Kubusiu Puchatku, więc żeby wycisnąć ze mnie łzy, trzeba przeskoczyć wysoką poprzeczkę jak widzisz ^^ Ależ ja pierdzielę bez ładu i składu. Wracając do tematu: naprawdę cudowny rozdział, emocjonalny, działający na wyobraźnię i jednocześnie grający gdzieś tam w duszy przez ukazaną miłość, przyjaźń, radość i jednocześnie gorzkawy smutek, może nawet zawód, dzięki któremu to wszystko było tak bardzo autentyczne! Czytając ten rozdział, wybuchy śmiechu (naprawdę, uwielbiam Twoje poczucie humoru i luźne, a jakże cięte, uwagi! c:) przetykałam żałosnymi pociągnięciami nosem.

    James jak zwykle przeszedł samego siebie, zarówno w scenie z Filchem jak i w próbie pogodzenia Łapy i Jen. Jakby Lily się rozmyśliła, to chętnie za niego wyjdę...
    Mecz, Jen rozwalająca Syriuszowi nos świecznikiem (już nie wspomnę o próbie rozwalenia nim drzwi i darciu się jak orangutan xD), pomysł na wystrzyżenie symbolu na błoniach (trochę jednak żałuję, że nie było to coś śmiesznego, z drugiej strony doceniam ambitny przekaz), pożegnanie się z zamkiem - wszystko to mogłabym opatrzyć teraz setkami serduszek, na szczęcie staram się zachowywać jeszcze pozory i unikać takich symboli :p wiedz jednak, że wszystkie te pomysły baaaaaaaaaaardzo za serce mnie chwyciły.

    To już naprawdę cztery lata? Czas nas trolluje, powiadam Wam. Ale gdyby tak hipotetycznie założyć, że to faktycznie minęło już tyle lat (jak to brzmi!), to chciałabym tak… jakoś spróbować odnieść się do całości.
    Pamiętam, jak trafiłam do Ciebie pierwszy raz (taki fioletowawy szablon miałaś z dziewczyną na tle zachodzącego słońca i zdaje się, że był tam jeszcze jakiś mostek, co nie?), ale uciekłam, przerażona wielką ilością zaległych rozdziałów, które bym musiała nadrobić. Ale jakoś błądząc po linkowniach raz za razem tam wracałam, aż wreszcie wzięłam się za czytanie. I, jakkolwiek źle by to teraz nie zabrzmiało, to powiem Ci szczerze, że na samym początku, zastanawiałam się, czy w ogóle… chcę czytać dalej. Wydawało mi się, że to historia jakich przerobiłam już setki: urocze dziewczę, choć z zadatkami trochę na chłopczycę, było najwierniejszą współtowarzyszką Huncwotów zarówno w animagii jak i w psotach. O napiętnowanej wtedy grze w butelkę już nie wspominam :D Ale jakoś tak… mimo to, że faktycznie czasem ta fabuła nie przypadała mi do gustu, czytałam dalej. I teraz, cholera, naprawdę się ogromnie z tego cieszę!
    To aż Ci normalnie pogrubię: Popchnęłaś to opowiadanie w świetnym kierunku, a i Twój styl niesamowicie się rozwinął.
    Zawsze pisałaś lekko, ale z czasem to wszystko było coraz bardziej uporządkowane, wymuskane i coraz bardziej obrazowe. Wypracowałaś sobie coś charakterystycznego w pisaniu i podejrzewam, że to musi wypływać z Twojego wspomnianego już poczucia humoru. Już mniejsza o zwykłe sceny, ale nawet przy na pozór najbardziej dramatycznych, genialnie potrafisz rozładować napięcie jakąś luźną uwagą albo hasełkiem bohatera i doprowadzasz do kolejnych wybuchów śmiechu. No i do tego wg mnie najbardziej charakterystyczna cecha: To opowiadanie jest niesamowicie ciepłe. Nawet kiedy dzieje się coś złego, wiadomo, że gdzieś w tle, już niedługo znowu pojawi się słońce, to się u Ciebie czuje!

    I cóż, dziękuję za te lata spędzone z Jen i zgrają i życzę kolejnych przynajmniej czterech! :D Jubilatce wszystkiego najlepszego i dużo weny w NR! ;)))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja dziękuję, że ciągle jesteś!
      Czas leci strasznie szybko, jak zakładałam tego bloga nawet mi przez myśl nie przeszło, że będę go tak długo prowadzić. A teraz myślę sobie, że nie ma bata i doprowadzę tę historię do końca.
      Dziękuję za miłe słowa, dziękuję za pogrubienie, dziękuję za docenienie akurat tego, co zawsze chciałam aby było w tym opowiadaniu docenione. Cieszę się, że rozdział się spodobał i spełnił moje założenie bycia chyba najsłodszym, jakie w życiu napisałam.
      Cudownego nowego roku i jeszcze raz dziękuję!

      Usuń
  4. Jeju,jeju,jeju,jeju,jeju,płacze! ♥ To takie cudowne.
    Następnych 4 lat! ♥

    OdpowiedzUsuń
  5. Popłakałam się przy tym cudnym rozdziale... Emocje biorą górę. Piszesz świetnie, Twój styl jest rewelacyjny, bo prosty i zarazem ciekawy.
    Cieszę się, że w końcu Jenny i Syriusz doszli do jakiegoś porozumienia między sobą. Uwielbiam ich dwójkę. :)

    Cała historia, cały ten blog, który tak wspaniale piszesz sprawił, że za każdym przeczytanym rozdziałem przenosiłam się do całkiem innej rzeczywistości, wybuchałam śmiechem, płakałam, rozmyślałam nad dalszymi losami bohaterów... Jak dla mnie piszesz tak dobrze jak kochana pani Rowling :) Mam ogromną nadzieję, że pociągniesz dalej tą historię i wierzę, że będzie ona równie świetna, co do tej pory! Pozdrawiam, Daria ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie no zajebisty rozdział. Aż mi łezka poleciała na myśl jak ja bym się czulą opuszczając tak cudowne miejsce jakim jest Hogwart, opuszczając dorimitorium, które było jej domem wszystko. Teraz już tylko wspomnienia zostaną....Pięknie ujęłaś to wszystko....
    Napisz kiedyś książkę i koniecznie mnie o tym powiadom a na pewno kupię i z chęcią przeczytam :*

    Życzę dużo dużo weny i jeszcze więcej, a i jeśli masz ochotę przeczytać moja historie Lily i Jamesa to zapraszam, ale od razu mówię że nie jest tak świetna jak twoja.
    Czekam na nowy rozdział:*

    http://w-milosci-kazdy-krok-ma-znaczenie.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  7. Czemu to jest takie cudowne, ja się pytam, czemu, dlaczego, jak?!
    Jen, Syriusz, James, Lily, ostatnia noc, chytry plan Jamesa [nie ta chronologia], to wszystko jest piekne i zajebiście cudowne i dwa razy swietnie przemielone [słowami Pearl ;)]
    Aż mi załzawiły oczy. Mało się nie popłakałam ze wzruszenia... kongratulejszyn c;
    End

    OdpowiedzUsuń
  8. Ej,ale chyba jeszcze będziesz pisać rozdziały? To nie może być koniec! :<

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, spokojnie, przecież mam jeszcze kilka nierozwiązanych wątków do rozwiązania.

      Usuń
    2. Ufff,ten blog naprawdę jest świetny i bardzo by go brakowało. Musiałam się upewnić :)

      Pozdrawiam,weny życzę!

      Usuń
  9. Jaki słodki rozdział?! Toż to James został wykorzystany! No przecież go obmacali raz po meczu grupowu, drugi raz na korytarzu - tym razem tylko dwoje napastników - i jeszcze na koniec ujeździła go Lily :( No jak tak mogłaś mu to zrobić, hm? Normalnie potwór z ciebie jest!
    No dobra, a tak na poważnie, to gratuluję rocznicy. Naprawde podziwiam, że tak długo jesteś w stanie prowadzić tą historię, że wciąż masz pomysły, że chcesz, że masz w sobie tyle samozaparcia - ja bym nie dała rady, serio. Mam nadzieje, że jeszcze długo będziesz pisac i niejedna rocznica przed nami.
    Ojć, no i przepraszam za spóźnienie, ale wiesz to moje drugie imię ^^
    Rozdział wydawał mi się w telegraficznym skrócie żegnac bohaterów, ale chyba lepiej, że zrobiłaś to w jenym rozdziale zamiast niepotrzebnie dzielić.
    No, ale trzeb równiez przyznac, że James trochę sobie zasłużył na te obmacywania, bo w sumie to przez niego Syriusz miał złamany nos. Kurczę, teraz to chyba każdy powinien bac się zostać sam na sam z Jen... Mimo wszystko dobrze, że sobie to wyjaśnili, chociaz ta w sumie to nie podjęli jakiś spektakularnych decycji... Ale taka relacja, jaką mają jest znacznie ciekawsza niż gdyby mieli być parą. Swoją drogę to bardzo zabawnie wyszedł ci tu Peter - naprawdę podobało mi się tutaj jego wejście.
    Tak się tylko zastanawiam, czy ty masz zamiar trzymać sie kanonu, czy raczej pójdziesz własną drogą? Chodzi mi tu o zakończenie, bo do tej pory wiele mogłaś zrobić, a teraz? Hm, jestem ciekawa. Szczególnie, że w tej ostatniej hogwartowej notce Peter zachowuje się tak, a nie inaczej - to chyba jednak coś znaczy.
    Niezwykle zabawna była ta rozmowa na temat wyników. Jej kto by pomyśla, ze Syriusz będzie miał tak dobre oceny... Poza tym przeplatanka Remusa też całkiem była świetna, ale najlepszy był chyba wstyd Syriusza, gdy przyszło do rozmowy o eliksirach. Chociaż ukrywanie świadectwa przez Jen też było urocze. Tak tylko się zastanawiam czy oni nie za wczesnie otrzymali te wyniki. Bo SUMY dostawali w wakacje, więc teoretycznie wyniki owutemów również pownni dostac jakoś tak latem (trzeba w końcu sprawdzić częsć pisemną i tak dalej). No, ale pewności nie mam, a poza tym... inaczej nie mogliby razem omówic ocen ;)
    Ta pięść, co ją wycięli na trawniki tak jakoś kojarzyła mi sie bardziej z groźbą, niż z siłą. Znaczy z siłą też, ale t,a negatywną. A poza tym ja tam sobie jednego paluszka wyprostowanego przez przypadek wyobraźniłam, to... no, juz się nie pogrążam.
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Najbardziej zdziwioną ze wszystkich, że tak długo wytrzymałam, jestem ja sama. Nigdy nie podejrzewałam się, że mogę mieć tyle cierpliwości.
      W skrócie, w skrócie, bo ja tak piszę wszystko przecież. Nie lubię i nie potrafię rozwlekać się nad jedną rzeczą, kiedy jest tyle innych na horyzoncie.
      Cieszę się, że Peter zwrócił trochę na siebie uwagę, to tak miało być - bezwojennie, bezśmierciożercowo i sielankowo (no, może tylko ta piąstka miała być takim tycim mini-symbolem, że ta wojna jednak jest, a więc to dobrze, że masz z nią też negatywne skojarzenia). Co będzie potem, będzie potem.
      Co do wyników to sama miałam zagwozdkę. Na wiki wyczytałam, że wyniki egzaminów dostawali po tygodniu, ale nie pisali, czy dotyczyło to też sumów i owutemów, a że ja jestem zbyt leniwa żeby szukać dalej, dałam im te wyniki na zakończenie, niech mają, co mi szkodzi.

      Usuń