piątek, 15 lutego 2013

Szukam kogoś do pomocy



            - W każdym razie dał mi tydzień wolnego na wyjazd. Jadę do Włoch! – zakończyła i uniosła zaciśnięte pięści w geście radości.
            Trudno jej było usiedzieć na miejscu, nie bardzo też próbowała: zamiast tego wolała odtańczyć kilka elementów z jej prywatnej choreografii radości, skupiając tym na sobie kilka rozbawionych spojrzeń siedzących w pokoju wspólnym Gryfonów. Syriusz uniósł oczy do nieba mamrocząc pod nosem coś o „głupkowatym dzieciaku”, Remus zakasłał maskując śmiech.
            - A więc siedziałaś w jego gabinecie cały czas wysyłając w jego kierunku hasło “wszystko w tyłek”? - powtórzył nie po raz pierwszy tego wieczoru  James, a opierająca się plecami o jego ramię Lily pokręciła głową z rezygnacją. 
            Wyglądało na to, że była to jedyna jego refleksja z całej rozmowy Jen z Dumbledore’em, którą ona właśnie im zrelacjonowała. Kiwnęła głową, a on zachichotał.
            - Genialne.
            Jen opadła na kanapę obok Remusa i oparła głowę na jego ramieniu. Genialne czy nie, wcale jej to nie obchodziło. Być może nie do końca na miejscu, a raczej zupełnie nie na miejscu, było rozmawianie z jednym z największych czarodziejów w historii mając na sobie coś takiego, ale ostatecznie, czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Spojrzenie jasnych, ciepłych oczu dyrektora było świeże w jej pamięci; zdecydowanie nie wyglądał na kogoś urażonego, a najważniejsze przecież było to, że jej pozwolił, że za miesiąc miała pojechać do kraju pizzy, słońca, tiramisu i opalonych przystojniaków. Dostanie szansę obejrzenia jednego z największych czarodziejskich uniwersytetów i chwilę oddechu od ciągłej nauki, myśli o zbliżających się egzaminach i wszelkich innych zbyt skomplikowanych jak na jej gust spraw. Rzuciła ukradkowe spojrzenie na Syriusza, który z zaciętą miną skrobał po pergaminie.
            O tak, zdecydowanie przyda jej się chwilowa zmiana otoczenia.
            - Jestem ciekaw jego interpretacji – usłyszała głos Remusa tuż przy swoim uchu. Przez bardzo krótką chwilę nie miała pojęcia o czym mówił, a gdy zrozumiała przewróciła oczami.
            Wciąż nie potrafili zejść z jedynego słusznego tematu.
            - Ostatecznie lepsze to niż “pocałuj tyłek” – wtrącił Peter.
            James i Remus roześmiali się i równocześnie pokręcili głowami.
            - Wcale nie lepsze.
            - “Syriusz Black ma boski tyłek”? – spróbował raz jeszcze Peter, na jego ustach zawadiacki uśmieszek.
            - To akurat miałoby sens - wtrącił spokojnie właściciel boskiego tyłka, nie podnosząc wzroku znad swojej pracy domowej. 
            - Niezręczne, gdyby Dumbledore się zgodził – zauważył jak najbardziej słusznie Remus, a James zachichotał.
            - A niewykluczone, że by się zgodził
            - Na pewno by się zgodził - poprawił go Syriusz, wykreślając jakieś długie zdanie ze swojego wypracowania, na jego ustach uśmiech samozadowolenia. Zamoczył pióro w atramencie i oparłszy głowę na dłoni, spojrzał na Jen. – Prawda, mała?
            Uniosła ręce w bezbronnym geście.
            - Nie wiem, nie pytaj, nie wnikam jakie relacje was łączą – odparła, tłumiąc ziewnięcie.
            James ryknął śmiechem, Jen zarobiła w czoło kulką zmiętego pergaminu.
            - Przy okazji, James, ty też nigdy nie wyjaśniłeś jak dostałeś tę błyskotkę – rzuciła, wskazując na odznakę Prefekta Naczelnego przypiętą do jego szaty.
            - Wybitna inteligencja, niezliczone talenty, autorytet wśród pozostałych uczniów, urok osobisty, zachwycający uśmiech… Mam wymieniać dalej?
            - Możesz, chociaż miałeś mówić o sobie, nie o mnie – odparła Lily z uśmiechem, wykręcając głowę w jego kierunku, by na niego spojrzeć. James przyłożył dwa palce do jej policzka i pocałował ją w usta. Syriusz skrzywił się z niesmakiem i postanowił zmienić temat.
            - To kiedy do tych Włoch, bella?
            - Pod koniec maja… - zawahała się na moment, pstryknęła kilka razy palcami szukając w głowie odpowiedniego wyrażenia, po czym dorzuciła szczerząc zęby: - Mi querido.
            Syriusz przymknął jedno oko i przetwarzając w głowie jej słowa, spojrzał na nią ze zdziwieniem. Coś było nie tak, nie był tylko pewien co. Wybawił go niezastąpiony Remus.
            - To hiszpański, Jen.
            - C’est la vie – odparła niewzruszona, a Lupin westchnął ciężko, zdając sobie sprawę, że walka z jej lingwistyczną ignorancją jest z góry przegrana. 
            Black prychnął i wrócił do pisania.
            - Dobrze wiedzieć, że będziesz potrafiła się tam dogadać.
            - Międzynarodowy język miłości, Syriuszu, tego mam zamiar używać.
            Parsknął śmiechem, nie odrywając wzroku od pergaminu.
            - Lepiej pozostań przy włoskim, jesteś w nim o wiele bieglejsza.
            Jenny uśmiechnęła się szeroko. Nie był słów aby wyrazić jak bardzo, mimo wszystko, uwielbiała tego pachruścia, złośliwca jednego. Wstała powoli z kanapy, przytykając palec do ust, aby przyjaciele nie zdradzili jej ruchu, i cichaczem zakradła się od tyłu do Syriusza. Obie dłonie położyła mu na ramionach, czując jak wzdryga się z zaskoczenia, po czym powoli przesunęła ręce tak, że obejmowała go za szyję. Cmoknęła go w policzek w wyjątkowo głośny sposób.
            - Podszkolę się tam i w jednym, i w drugim – powiedziała, nie wypuszczając go z objęć i oparła brodę o własne ramię. Przekręciła lekko głowę i dmuchnęła mu w ucho. Syriusz ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Wszyscy w pokoju wspólnym byli mu świadkiem, że próbował. Ale tego było za wiele.
            - Żmijo, wykorzystujesz moje słabości, wredne babsko ty, jeszcze się doigrasz i nikt nie będzie miał mi za złe – wymamrotał ledwo dosłyszalnie, a kąciki ust Jen powędrowały na ułamek sekundy do góry. Nie zdążyła jednak nic odpowiedzieć, bo Black rzucił głośno niezwykle opanowanym głosem: - Nie musisz wyjeżdżać, masz przy sobie eksperta.
            W końcu się odsunęła i zmierzwiła mu włosy.
            - Wieeem. Niestety, Lunio zarezerwował swoje usługi wyłącznie dla Rose. 



            Mijał kolejne twarze: obojętne, zaciekawione i podejrzliwe, nikt jednak nie zdecydował się go zatrzymać, zapytać co tu robi i jakie ma prawo kręcić się po Ministerstwie Magii. Nie miał żadnego, absolutnie żadnego, a jednak wszedł tam bez problemu, bez problemu dostał się na piąte piętro. Jedna z przechodzących pań posłała mu przyjazny uśmiech, który odwzajemnił, sprawiając jej tym wyraźną przyjemność. 
            Caro dio, dlaczego to musiało być takie proste? 
            - Proszę pana? 
            A może wcale nie? 
            Odwrócił się, ani na moment nie przestając się uśmiechać.
            - Mogę w czymś pomóc? – zapytała go wysoka kobieta o ostrych rysach.
            Okulary na nosie i formalny ubiór, do tego ta zacięta, acz zabarwiona pewną uprzejmością mina. Na pierwszy rzut oka wyglądała na jedną z tych, co noszą ołówkowe spódnice, sztywno trzymają się regulaminów i nie dają sobie wcisnąć żadnego kitu. Na drugi rzut oka, dało się na jej twarzy doczytać niezdrowej, plotkarskiej ciekawości.
            - Cudownie się składa, akurat szukam kogoś do pomocy. – Wyciągnął rękę w jej kierunku i przytrzymał jej dłoń odrobinę dłużej, niż było trzeba, ani na chwilę nie przerywając kontaktu wzrokowego. Przecież nie miał nic do ukrycia. – Burns. Victor Burns. Szukam pani Ross, byliśmy umówieni.
            - Alex? – Kobieta wyglądała na szczerze zdziwioną, a on tylko kiwnął głową z odrobinę zakłopotanym i najbardziej chłopięcym uśmiechem w całym swoim repertuarze. – Powinna być u siebie. Pokój pięćset trzynaście – dorzuciła, powstrzymując się od odwzajemnienia uśmiechu, a on skłonił się jej i odwrócił na pięcie. 
            Bułka z masłem.
            Bez trudu odnalazł odpowiednie drzwi. Zapukał, a gdy usłyszał niezbyt entuzjastyczne "wejść", zrobił, jak mu kazała i zobaczył ją siedzącą za zawalonym papierami biurkiem, jedzącą palcami ciasto prosto z ogromnego pudełka. Zdawało się, że na sekundę zamarła na jego widok. Nie zdążył odezwać się słowem, kiedy rzuciła niedojedzony kawałek do opakowania i oblizując palce wyskoczyła z krzesła, obeszła go szybkim krokiem i dokładnie zamknęła za nim drzwi.
            - Co ty tu robisz? – syknęła ze złością, odwracając się gwałtownie i nie czekając na wyjaśnienia, wróciła na swoje miejsce. 
            Nie dziwiło jej, że potrafił dostać się do jej biura w ministerstwie bez zaproszenia, choć teoretycznie nikomu nie powinno się to udawać. W pierwszym odruchu miała ochotę go wyrzucić, ale szczęśliwie z biegiem lat oduczyła się działać bez zastanowienia. Victor, irytujący czy nie, był jej jedynym bezpośrednim dojściem do starego Burnsa i nigdy nie zjawiał się bez powodu. Nie mogła więc i nie chciała go wyrzucać, choć równie bardzo nie miała ochoty na rozmowę z cwaniakowatym gówniarzem. Z nieufnością obserwowała jak cwaniakowaty gówniarz wzrusza ramionami i lekkim krokiem podchodzi do krzesła stojącego przy jej biurku.
            - Odwiedzam cię - odparł lekko, tak jak tego można się spodziewać po wszystkich cwaniakowatych gówniarzach. Aż zgrzytnęła zębami ze złości.
            - Bardzo. Śmieszne – warknęła, po czym zrobiła coś zupełnie niespodziewanego: przywołała zaklęciem mały spodeczek, położyła na nim kawałek ciasta i posunęła go po biurku w jego kierunku. 
            Victor patrzył przez chwilę nad podsunięty kawałek, po czym spojrzał na nią w pełnym znaków zapytania zdziwieniu. Od razu zrobiło jej się lepiej na duszy.
            - Bananowo-karmelowe, Burns – powiedziała z prostotą. – Większość dzieciaków je uwielbia.
            Zignorował jej nazbyt oczywisty przytyk, a może zwyczajnie go nie usłyszał: w oczy rzuciło mu się jej lewe przedramię. Po raz pierwszy w jego obecności nie miała na sobie długich rękawów i po raz pierwszy miał okazję przekonać się, że...
            - Ten tatuaż to jednak prawda – mruknął, po czym spojrzał jej w oczy z zaczepnym uśmiechem. –  Ciężko mi było uwierzyć, że poszłaś w taki banał.
            Parsknęła z rozbawieniem. W naturalny, prawie dziewczęcy sposób. Następne jej słowa nie były jednak nijak dziewczęce.
            - Pierdol się.
            Najwyraźniej wcale mu to nie przeszkadzało.
            - Mogło być gorzej – powiedział. –  Przynajmniej to nie różowe serduszko... - mruknął, a ona przewróciła tylko oczami. - Dlaczego?
            Wiedział, że Alex była animagiem, że zamieniała się w jastrzębia, więc tatuaż w kształcie czerwonego pióra był w jakiś sposób uzasadniony. Victor był jednak człowiekiem, który za pewnik brał fakt, że najoczywistsze motywy działania zwykle nie są jedynymi. Spojrzenie jej oczu od razu powiedziało mu, że w tym wypadku miał rację. 
            Miał. Naturalnie, że był jeszcze jeden powód. Tak oczywisty, że nikt nigdy na niego nie wpadł, ale ona nie miała zamiaru mu się zwierzać i wdawać w dyskusję, która mogła okazać się wyjątkowo niekomfortową.
            - Przejrzyj jeszcze raz swoje notatki, chłoptasiu – odparła, chwyciła w dwa palce kawałek ciasta i wsadziła je sobie do ust. Zaczynała się niecierpliwić, miała robotę do skończenia, chłopak mógłby w końcu przejść do rzeczy.
            - On już go nie ma.
            Zamarła. Potrzebowała chwili, by móc spokojnie przełknąć. Tak krótkie zdanie, tak nieznaczące dla postronnej osoby, na moment zupełnie wytrąciło ją z równowagi. Zaskoczenie? Tak, to musiało być to. I to nie zaskoczenie z samego faktu, że on już go nie ma (on już go nie ma), a z tego, że Burns w ogóle o tym wspomniał. Jakim prawem? Skąd wiedział? I dlaczego, po co jej to powiedział?
            Wtedy zrozumiała, że właśnie i tylko dlatego przyszedł. Żeby jej to powiedzieć, żeby wytrącić ją z równowagi, żeby pokazać swoją przewagę. Pokazać jej, że jeśli zechce, odkopie każdą rzecz z jej przyszłości, każdy błąd i rzuci go jej w twarz. Wszystkie zagrzebane w pamięci skaleczenia, całe jej życie stało dla niego otworem i mógł zrobić z nim co zechciał, jeśli tylko przyniesie mu to jakieś korzyści.
            Nie odezwała się. I wtedy wymierzył kolejny cios. Jakby zdzielił ją łomem po twarzy.
            - Będziesz mogła się przekonać, wynajęliśmy go do Este.
            Totalny nokaut.
            Zegar głośno odliczał każdą sekundę.
            - Desperacki ruch – powiedziała w końcu, jej głos cichy i słaby.
            - Niezwykle desperacki – przyznał z uśmiechem, w pełnym triumfie i w końcu spróbował podsuniętego mu ciasta. – Doskonałe.
            - Wyjdź – powiedziała nagle, zaskakująco stanowczym tonem. 
            Nie powinna, przecież w ten sposób pokazywała mu, że wygrał, że jest górą, że ją pokonał. Nie powinna, a jednak nie mogła znieść jego obecności, nie mogła znieść obecności kogokolwiek.
            Nie odezwał się, zamiast tego z pełnym troski wyrazem twarzy podniósł się z krzesła.
            Pieprzony aktor.
            Jednak zamiast od razu wyjść, postanowił przedłużyć tę nieznośną wizytę tak bardzo, jak będzie to możliwe. Zatrzymał się przy biurku kolegi, z którym Alex dzieliła biuro i z niezwykłym zainteresowaniem wziął do ręki małą szkatułkę, którą Phil kupił dziś rano swojej żonie na rocznicę i co najmniej dziesięć razy zdążył już zapytać, co Alex o niej sądzi.
            - Ładne – powiedział z uznaniem Burns, oglądając ją z każdej strony. 
            Kilka razy otworzył ją i zamknął. Otworzył i zamknął. Kobieta poczuła, że jeszcze chwila i wybuchnie. I właśnie wtedy, kiedy miała już wybuchnąć, Victor skłonił się nieznacznie i otworzył drzwi.
            - A presto, carina. 
            Wyszedł.
            Włoski dupek.
            Dostała jedynie minutę, by pozbierać się do kupy po tej dziwnej rozmowie, bo do jej gabinetu wpadła Georgiana, największa plotkara w całym Ministerstwie. Poprawiła okulary na nosie i spojrzała na nią z uśmiechem, który nie mógł wróżyć niczego dobrego. Alex aż jęknęła w duchu.
            - Na Melina, Alex! – zawołała, podchodząc do jej biurka i siadając na tym samym krześle, na którym siedział przed chwilą Burns. – Gdzieś ty dorwała takie ciacho!? 



            Jako ostatnia wyszła z dodatkowych zajęć z eliksirów. 
            Ze wszystkich sił starała się nie dać po sobie poznać, że z każdym dniem ogarniała ją coraz większa panika: miała jeszcze całą masę materiału do powtórzenia, a wszystko szło jej jak po grudzie. Ostatnio nawet nie udało jej się wystarczająco dobrze uwarzyć wywaru z akonitu. A przecież nie mogła, nie mogła, pozwolić sobie na mniej niż W. To byłoby wręcz uwłaczające. Rozczarowałaby nie tylko samą siebie, ale też profesora Slughorna, a tego nie chciała najbardziej na świecie. Uczniowie mogli się śmiać z jego dziwactw i krytykować za brak obiektywizmu, ale ona uważała go za najlepszego nauczyciela w tej szkole.
            Przyszła do Hogwartu tak zielona i zagubiona, jak tylko może być początkująca czarownica, a on ją wyróżnił, postawił na piedestale, dodał skrzydeł. Jak nikt potrafił docenić jej starania, zawsze miał dla niej uśmiech i dobre słowo, nawet wtedy, gdy nie wszystko wychodziło jak należy. Była przekonana, że jej sukces był w dużej części jego zasługą, że bez niego by jej się nie udało. Kiedy ktoś wierzy w ciebie tak mocno, nie da się nie zarazić tą wiarą. Była mu zbyt wdzięczna, by móc go rozczarować.
            Delikatny uśmiech spełzł jej z twarzy gdy usłyszała podniesione głosy, które nie mogły zwiastować nic dobrego. Przyspieszyła kroku, a za rogiem dostrzegła grupkę uczniów: dwaj Ślizgoni i dwaj Krukoni mierzyli w siebie różdżkami. 
            Na krótki moment ją zmroziło, lecz już po chwili szła w ich kierunku z zaciętą miną.
            - Co tu się dzieje? Rozejść się! – zawołała z daleka. 
            Uczniowie zerknęli krótko w jej stronę. Żaden z nich nie opuścił nawet różdżki, a Lily poczuła jak ogarnia ją gorąca fala złości. 
            - Slytherin i Ravenclaw traci po trzydzieści punktów, a wy macie szlaban!
            Stanęła pomiędzy nimi, łypiąc to na jednych, to na drugich.
            - Rozejść się, już! Do dormitoriów! – warknęła i z pewnym zadowoleniem zauważyła, że Krukoni usłuchali jej polecenia. 
            Mrucząc pod nosem coś, czego wolała nie słyszeć odwrócili się na pięcie i odeszli w stronę swojej wieży. Ślizgoni wciąż trwali na swoim miejscu, patrząc na nią z wściekłością i nieukrywaną nienawiścią. Szczęśliwie opuścili różdżki.
            - Nie słyszeliście co powiedziałam? – zapytała. 
            Udawało jej się brzmieć stanowczo, choć jej serce nie uspokoiło się jeszcze zupełnie od momentu, w którym zdała sobie sprawę, z kim ma do czynienia. Avery i Mulciber, gdyby to nie był Hogwart, prawdopodobnie chętnie poczęstowaliby ją jakimś zaklęciem niewybaczalnym.
            - Pani Prefekt Naczelna się rozzłościła? – zapytał z drwiną Mulciber, bawiąc się różdżką.
            - Do dor...
            Jego kolega był nieco mniej opanowany.
            - Naprawdę uważasz, że będę wykonywać rozkazy szlamy? – przerwał jej z pogardą i splunął pod nogi.
            Ciszę która wypełniała korytarz po jego słowach zakłócił zimny jak lód głos.
            - Zapomniałeś się, Avery!
            Lily odwróciła szybko głowę. Gdyby ktoś jej kiedyś powiedział, że ulży jej na widok Liama Rosiera uznałaby, że ten ktoś ma nie po kolei w głowie. Tymczasem naprawdę jej ulżyło. Do tego stopnia, że prawie się uśmiechnęła.
            Stanął obok niej, mierząc chłodnym spojrzeniem pozostałych Ślizgonów. Równo przyczesane włosy, idealnie zawiązany krawat, odznaka prefekta połyskująca na piersi. Ani na chwilę nie zgubił wiecznie towarzyszącej mu aury pełnej godności i dumy. Jakby był ponad wszystkich.
            - Bronisz szlamy? – Avery z początku nie miał zamiaru ustąpić mu pola. Tylko z początku.
            - Tak bardzo chcesz wylecieć ze szkoły? – zapytał przez zaciśnięte zęby. 
            Jego ton głosu, dumnie wyprostowana postawa, zacięta mina, lodowate spojrzenie: wszystko to sprawiło, ze dwaj Ślizgoni skurczyli się w sobie. Żaden z nich nie śmiał nawet się odezwać.    
            - Zniknijcie mi z oczu.
            Odeszli bez słowa, by zniknąć za wejściem do pokoju wspólnego Slytherinu.
Lily zobaczyła, że Liam przygląda jej się od góry do dołu. Czy było to wymowne spojrzenie pełne pogardy, czy upewnienie się że nic jej nie jest – tego nie dostrzegła, ale nie chciała się nad tym zastanawiać.
            - Dzię…
            Prychnął z irytacją, przerywając jej w pół słowa.
            - Ty i twoja gryfońska głupota.
            Zamurowało ją do tego stopnia, że na moment przystanęła. Zaraz jednak ruszyła przed siebie szybkim krokiem, by się z nim zrównać. 
            - Słucham? Jestem prefektem, dbam o porządek w tej szkole! – zawołała.
            Uśmiechnął się złośliwie.
            - Zdaj sobie w końcu sprawę, że wśród niektórych nie masz posłuchu, dziewczynko.
            - Jestem pre…
            Zanim zdążyła się zorientować trzymał jej odznakę w garści.
            - A teraz kim jesteś? – zapytał, potrząsając nią przed jej twarzą.
            Nie odpowiedziała, wzburzona jego impertynencją i w sumie sama nie wiedząc, co odpowiedzieć. Wszystko, co mogłaby powiedzieć brzmiało idiotycznie. 
            Uznając, że wygrał raz jeszcze posłał jej złośliwe spojrzenie i odrzucił odznakę.
            - Bądź grzeczną dziewczynką i nie pakuj się w kłopoty. Jak widać twój Potter nie jest w stanie zawsze cię obronić.
            Zalało ją palące uczucie urażonej dumy. Co on sobie wyobrażał?
            - Nie potrzebuję żeby mnie bronił. Ani on, ani ty, ani ktokolwiek inny.
            Uśmiechnął się na te słowa z pobłażliwością. Brakowało jeszcze tylko tego, żeby poklepał ją po główce. Czy naprawdę z początku ucieszyła się, że go widzi? Musiała mieć nie po kolei w głowie. Teraz wolałaby by w ogóle się nie pojawiał i nie zgrywał ważniaka. Najlepiej niech zniknie jej z oczu. Na zawsze.
            - Och, jak głośno ryczy gryfońskie lwiątko. Lwica – mruknął, po czym zniknął za przejściem do pokoju wspólnego Ślizgonów.
            Lily stała na korytarzu przez dobrych kilka minut czując się jak zupełna idiotka. Wciąż piekły ją policzki. 



            Wrzucił do kufra jeszcze jedną parę spodni i zamknął go z trzaskiem. Westchnął ciężko. Jeśli naprawdę czegoś nie chciał, to na pewno jechać na ostatnie pożegnanie z wujkiem Alfardem. Wujaszek zawsze robił wszystko po swojemu i nie po kolei, i Syriusz zawsze to w nim cenił, ale żeby tak zaraz umierać? Co to w ogóle za pomysł? Do tego żegnać go teraz w towarzystwie tej rodziny. Żadne z nich zwyczajnie nie zasługiwało, by być na jego pogrzebie. Był wyrzutkiem, dlaczego niby teraz, kiedy jest już niczym więcej niż workiem kości, miałby stać się częścią szlachetnej familii Blacków? Czy w ogóle chciałby stać się jednym z nich? Co by powiedział, gdyby dowiedział się, że zaczęli tak o niego dbać po jego śmierci?   
            Niech ich hipogryf pokopie, banda gumochłonów!
            Syriusz uśmiechnął się pod nosem.
            Tak, prawdopodobnie coś w tym stylu.
            - Wszystko okej?
            Nie odwrócił się, nie było potrzeby.
            - Taaa... Wolałbym nigdzie nie jechać, jeśli wiesz co mam na myśli.
            James rzucił się na jego łóżko i popatrzył na przyjaciela.
            - Nie musisz.
            Dla niego wszystko było takie proste.
            - Muszę. – Postawił kufer na ziemi. – Andromeda zabiera mnie do siebie, jakoś wytrzymam.
            James uśmiechnął się szeroko.
            - Dora pewnie szaleje ze szczęścia, że zobaczy – Przybrał najbardziej uroczy wyraz twarzy na jaki było go stać i na widok którego Syriusz skrzywił się z niesmakiem. - wujka Syliuska – dorzucił piskliwym głosem małej dziewczynki. 
            Black uśmiechnął się pod nosem.
            - Nie masz nawet jednej setnej jej wdzięku.
            James obruszył się i podniósł z łóżka. Nie zauważył, że drzwi od dormitorium uchyliły się nieco.
            - Jak to? Zeszłego wieczora mówiłeś co innego.
            Remus, który wszedł właśnie do pokoju, odchrząknął znacząco. Zawsze zastanawiał, co mogłaby sobie pomyśleć jakaś postronna osoba, która weszłaby do dormitorium w trakcie jednej z tego typu rozmów. 
            Przyjaciele odwrócili się w jego kierunku.
            - Z żalem wam przerywam – odezwał się Lupin z uśmiechem - ale McGonagall przysłała mnie po ciebie – dodał, patrząc znacząco na Syriusza.
            A więc już czas. 
            James uścisnął go, po czym klepnął pokrzepiająco po plecach.
            - Jesteśmy w kontakcie, stary. 



            Nie był to najbardziej udany trening  w historii.
            Michaela aż nosiło: biegał, podskakiwał, wymachiwał rękoma i wrzeszczał, wrzeszczał, wrzeszczał. Raz był na trybunach, raz na boisku, zaraz znów na trybunach, kilka razy próbował dosiąść miotły, ale w pogotowiu trwała niewzruszona i bezwzględna Emily, która skutecznie gasiła jego zapędy. 
            Siedzący na trybunach postronni obserwatorzy żałowali tylko, że nie mają ze sobą żadnych słonych przekąsek.
            - Na Merlina, Harrison, nie obronić CZEGOŚ TAKIEGO!? – ryknął Michael.
            Uczniowie zaczęli robili zakłady, czy będzie w stanie powiedzieć jutro choć słowo.
            - To miał być rzut, Murray!?
            Bonnie tylko wzruszyła ramionami i zatoczyła w powietrzu bardzo leniwe koło. Szczęśliwie dla niej i tragicznie dla Mike’a nie była jedyną, której miał coś do zarzucenia.
            - Johnson, machasz tą pałką jak niedorozwinięta!
            - Scott! Ruszaj się!
            - Hart, znicz trzy razy przeleciał koło twojego ucha!
            - Potter, przestań GAPIĆ SIĘ NA EVANS!
            - I wy chcecie zgarnąć puchar!? - przedrzeźniał go Jake.
            - Banda idiotów! – zawtórowała mu Bonnie.
            Teddy i Jen zaszarżowali na siebie nawzajem z pałkami, niczym średniowieczni rycerze. Smith udał, że spada z miotły, a Mike wyszedł z siebie.
            - KRETYNI! – zawył i zwołał ich wszystkich na dół.
            - Szefie, wyluzuj – mruknął Lucas, obrońca, ale jego słowa miały skutek odwrotny do zamierzonego. Michael patrzył na nich z ogniem w oczach.
            - Wyluzuj!? – powtórzył z mieszaniną niedowierzania i złości. – Gdzie wasze skupienie, gdzie determinacja? Bez tego nie mamy co marzyć o zwycięstwie!
            Członkowie drużyny unikali jego spojrzenia: dla jednych niezwykle interesująca stała się trawa porastająca boisko, innym bardziej spodobały się obłoki płynące po niebie. Wyglądali jak skarcone dzieci. 
            Michael westchnął ciężko. Przecież nie mógł być jedynym, któremu zależało tak bardzo.
            - W przyszłym tygodniu umówię nieoficjalny, przyjacielski mecz z Puchonami – zapowiedział nieznoszącym sprzeciwu tonem. 
            Sprzeciwu nie było, tylko Jake parsknął śmiechem.
            - Puchoni? – zapytał z niedowierzaniem. – Ostatnio rozbiliśmy ich w drobny puch! – powiedział i zaśmiał się z własnego żartu.
            Mike uniósł jedną rękę w górę.
            - Jeśli wygracie, okej, wyluzuję – obiecał. –  Ale jeśli nie… - Popatrzył na każdego z nich z osobna. – Każde z was podporządkuje się do mojego planu treningowego i nie usłyszę z waszych ust ani słowa narzekania.
            Spojrzeli po sobie, w stu procentach pewni siebie.
            - Stoi.



            Jennifer wychodziła właśnie z szatni, włosy wciąż miała lekko wilgotne, ale postanowiła pozwolić im wyschnął na ciepłym, wiosennym wietrze. Otwierała właśnie drzwi, kiedy dopadła ją Pearl. 
            - Jesteś dobra z obrony?
            Jenny zaśmiała się krótko, pytanie brzmiało absurdalnie.
            - Fatalna – odparła z uśmiechem i spojrzała zaciekawiona na koleżankę. – Dlaczego pytasz?
            Wyszły na zewnątrz i powoli ruszyły w kierunku zamku. Pogoda była cudowna: słońce przygrzewało odrobinę nieśmiało, niebo było idealnie błękitne, a powietrze pachniało wiosną.
            - Kane, profesor Kane, organizuje nam turniej pojedynków i niech mnie rozdupi jeśli nie wygram tego dziadostwa. Ale każdy potrzebuje… kogoś w stylu opiekuna. Kane nic wam nie mówił?
            Jen zmrużyła oczy próbując sobie przypomnieć ostatnią obronę przed czarną magią. To była chyba ta lekcja, na której zabazgrała cały pergamin szlaczkami, bezmyślnie gapiąc się za okno.
            - Prawdopodobnie mówił – odparła ostrożnie. –  Tak czy siak: nie mogłaś trafić gorzej jeśli o to chodzi, ale... – Zawahała się na moment, po czym uśmiechnęła się szeroko. –  Mogę ci polecić własnego korepetytora.
            Odpowiedź była błyskawiczna i kompletnie zaskoczyła Jen.
            - Nie Blacka?
            - Nie, nie Blacka – odparła z pewnym ociąganiem i marszcząc brwi, popatrzyła na Pearl. - Coś nie tak z Blackiem?
            Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem w sposób, który sugerował, że samo to pytanie było niedorzeczne. Czy to nie oczywiste, że z Blackiem jest coś nie tak? 
            - Wolałabym zjeść własne pieprzone ucho niż przez minutę być podopieczną tego ślicznego chłoptasia – zapowiedziała głośno, choć w jej tonie nie było żarliwości, raczej coś na kształt pełnego ironii buntu.
            - O. Łał. – To był chyba pierwszy raz, kiedy Jenny słyszała coś takiego. – No tak. Dlaczego? - zainteresowała się.
            Nie musiała długo czekać na odpowiedź.
            - Rzygać mi się chce taki jest wspaniały, niech go…
            - O-okej. Łapię – przerwała jej, obawiając się, że Pearl może przejść zaraz na etap, na którym nie da rady jej powstrzymać od wygadywania rzeczy, których ona nie miała ochoty słuchać. – W każdym razie znam kogoś, kto jest wprost stworzony do nauczania obrony przed czarną magią.

14 komentarzy:

  1. Super,super!
    Proszę o więcej Lily i Jamesa!
    Pozdrawiam cieplutko,Lilka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Oo hej, widze, ze i Ty wrocilas, bo jak dobrze pamietam, dosc dlugo Cie nie bylo i obawialam sie, ze zawiesilas bloga. Na szczescie tak sie nie stalo ;)
    Rozdzialy jak zwykle swietne i cholernie dobrze poprawiaja humor ;D tak wiec z niecirpliwoscia czekam na kolejny! :)
    pozdrawiam :*

    Ps : sorry za brak.polskich znakow, ale jestem na telefonie xD

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć :) Dzięki za poinformowanie mnie na moim blogu o tym rozdziale.

    Świetny. Fragment w którym ten cały Rosier "obronił" Lily, a potem ją krótko mówiąc... hm... skrytykował (nie wiem czy to dobre określenie)był wyjątkowo świetnie napisany i chyba najbardziej mi się podobał.

    Czekam na next i przepraszam, że z anonima.
    Jennifer Riddle

    OdpowiedzUsuń
  4. Kolejny świetny rozdział : ) Mi też podoba się ten fragment o Rossierze (nie wiem jak to się odmienia). Czekam na kolejną notkę : ) Proszę powiadom mnie o niej na
    http://w-milosci-kazdy-krok-ma-znaczenie.blogspot.com/

    I przy okazji zachęcam do przeczytanie nowego rozdziału : )

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. O kurka. Aż mi głupio, że tyyyyyyyyle czasu mnie tu nie było. Zaglądałam na Onet, z przerażeniem patrząc na to, w jakim tempie mnożą mi się u Ciebie zaległości :D Nic dziwnego, że stamtąd nawiałaś, chyba każdemu ze starych onetowskich znajomych brakło w końcu nerwów i jeśli jeszcze piszą, to tu, na blogspocie.
    Przyjemnie czytało mi się "Co z tobą nie tak?", bal odświeżył trochę wspomnienie studniówki i w ogóle, i w ogóle :D Strasznie pogmatwana sytuacja sercowa wszystkich bohaterów. No dobra, Potterowie się pogodzili, ale i tak zawirowań nie brakuje. A Syriusza mi najzwyczajniej w świecie szkoda, kiedy przestaniesz go dręczyć? :( Daj mu już tą Jen, bo się chłopaczyna zamęczy.
    O kurka... w życiu bym nie wpadła na to, że Peter przystał do Śmierciożerców (to się pisało z dużej czy z małej? Boże, jak ja długo w tym nie siedziałam!), aby pomóc komuś ze swych bliskich. Takie spojrzenie na sprawę rzuca na niego kompletnie inne światło. Naprawdę mi go szkoda, w końcu chciał ratować matkę...
    I znów szkoda mi łapy, jego wujka... Szkoda mi Lily, której nigdy w zasadzie nie lubiłam, ale musiała się czuć podle, kiedy tak naprawdę okazało się, że jest bezbronna i niewiele znaczy. Choć może brzmi to trochę na wyrost.
    Przepraszam, że tak krótko, ale chyba się "przegrzałam", pisząc w nocy komentarz u highwaytohell, czuję się wypalona ;p a przynajmniej ciężko przychodzi mi komentowanie tego, co przeczytałam.

    Powiem jeszcze tyle, że po prostu... cieszę się, że cały czas jesteś ;) Czy tu, czy wcześniej na onecie, dobrze mieć świadomość, że Jen, oj, tzn. cookie! jest i ciągle pisze ;) Dlatego weny życzę, trzymaj się!

    Aha, ja wciąż będę Cię maglować o wcięcia w akapitach, to tak ładnie wygląda! :>>

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak Ty to robisz, że mogę czytać wszystko, co napiszesz? A te opowiadanie to już w ogóle... najlepsze, które czytałam, a właściwie czytam. Skąd ten wyjazd do Włoch? Coś mi się wydaję, że to spisek Burnsa, skoro on też jest Włochem (?). Ale kto wie... W każdym razie James jest moim ulubieńcem, co by nie zrobił to i tak się bym na niego nie pogniewała :D, ale myślę, że ma raczej dobre intencje zawsze ;D, no może nie zawsze. No ci ślizgoni to na za wiele sobie pozwalają. Rozumiem, że ten prefekt, który sprawił, że Lily czuła się jak idiotka, to z pewnością ślizgon? Ja nie wiem, dlaczego dla nich jest tak ważna tak krew... No, ale nie ma co myśleć, że kiedyś zrozumiem ślizgonów. Tak trochę schodząc z tematu to myślę, że ładny jest ten tatuaż Alex, fajnie by wyglądał ;D. A to Burns wścibska świnia się wszystkiego dowie. Jedyny pomysł jaki mi przychodzi, to to, że tą osobą, która mogła mieć podobny tatuaż, jest ktoś kto pewnie jest dość bliski Alex albo był. Ale jak naprawdę jest to nie wiem, ale może się dowiem, jak nam to powiesz :D. Mnie również zdziwiło to, że najpierw na niego burknęła, a potem go ciastem poczęstowała, ja bym się na jego miejscu zastanowiła czy czasem nie jest otruty :p. Ciekawe jakby sobie poradził, kiedy nie przepuszczono by go od tak, ale pewnie by sobie jakoś poradził. Czasem się po prostu nie da wytrzymać i trzeba się poddać, i pokazać, że może ktoś wygrał. Coś mi się wydaję, że Gryfoni mogą przegrać z Puchonami, a wtedy te treningi na pewno nie spodobają się młodym czarodziejom, a jeżeli będą rano, to Jen jeszcze bardziej nie będzie zadowolona, chociaż możliwe, że będzie się spóźniać. Czasem jak ktoś nas zagania do roboty, to ma się ochotę mu powiedzieć, aby pokazał co potrafi, ale wiadomo, że Mike teraz nie może i o ile pamiętam to raczej był dobrym graczem, więc raczej nie można mu tego zarzucić, że nie umie grać. Czyżby Syriusz nie wytrzymywał i może "eksplodować" ze swoimi uczuciami wobec Jenny? ;P Swoją drogą może jest troszkę wredna, że wykorzystuje jego słabość. Mam wrażenie, że Jennifer jako osobę dobrą z obrony przed czarną magią wskaże Petera, ale może Snape'a? Nie, ten drugi raczej nie. Przecież ona go nie lubi, ale on też był z tego dobry. Pozdrawiam Olka ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. <3<3<3<3
    Nie będę się aż tak rozpisywać jak ci dwaj wyżej xD bo nie umiem dobrać słów tak bardzo mi się podobają twoje rozdziały :3
    Mike jest świetny <3 Ah ah ah... nie wiem co jeszcze powiedzieć
    zapraszam na nowy rozdział u mnie :D
    http://life-of-jily.blogspot.com
    kocham i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  8. Ach świetne.. ;D kto by pomyślał że ślizgon stanie w obronie Lily ;d

    OdpowiedzUsuń
  9. Wiesz twója wyobraźnia, ten blog to wszystko co stworzyłaś... jestem pod wrażeniem :) Czekam na kolejny rozdział :3 P.S. Mogłabyś podać swojego maila, gg lub cokolwiek ? Za niedługo chciałabym ci wysłać zrobiony przezemnie fanart jednej z scen twojego opowiadania ^^
    ~ Rose13

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogromnie mi miło i jestem strasznie ciekawa Twojej pracy. Mój mejl: iga9119@gmail.com

      Usuń
  10. Gdy tylko skończe to ci go prześle ;)
    ~Rose13

    OdpowiedzUsuń
  11. Odpowiedzi
    1. Trudno mi rzucić jakąś konkretną datą. Mam teraz na głowie masę rzeczy, które powinnam była pozałatwiać miesiąc temu i niezbyt mnie to nastraja na pisanie. Ale część rozdziału już mam, więc przed świętami coś powinno się pojawić.

      Usuń
  12. Mam pytanie: czy mogłabym w moim opowiadaniu użyć czasami przezwiska Jamesa " Jelonek" ? W zadnym blogu go nie widzialam wiec mysle ze sama sobie to skrocilas, wiec wolalam sie zapytac. Zrozumiem jesli sie nie zgodzisz bo to twoj pomysl :)

    ~Rose13

    OdpowiedzUsuń