Serce waliło jej jak młotem, a ona siedziała zasłuchana w to szaleńcze tempo i zastanawiała się, dlaczego aż tak się denerwowała. Od tej rozmowy, od tego spotkania nic nie zależało. Zupełnie nic. Nie spodziewała się też otrzymać informacji, które w jakikolwiek mogłyby zmienić jej życie. Niczego się nie spodziewała. Nie wiedziała nawet, czego mogłaby się spodziewać po tym człowieku. I może to była odpowiedź na podstawowe pytanie, dlaczego nie mogła się uspokoić. Wytarła spocone dłonie o spodnie i zerknęła w kierunku ciemnowłosej sekretarki o uroczej aparycji, która zajęta teraz była przeglądaniem jakiejś dokumentacji. Kiedy spostrzegła, że Jenny ją obserwuje, posłała jej krzepiący uśmiech, który większości ludzi niewiele mógłby pomóc uznany za zbyt odruchowy, ale Jen - zawsze głodna życzliwości - chwytała się najdrobniejszych gestów. Podniesiona na duchu wzięła głęboki wdech, a chwilę później drzwi gabinetu się otworzyły i nadszedł w końcu moment, w którym miał ją spotkać zaszczyt poznania pana Josepha Burnsa we własnej osobie.
- Miło w końcu cię poznać, Jennifer.
Dużo o tobie słyszałem.
Za masywnym, ciemnobrązowym biurkiem
- jak stwierdziła z pewną ulgą - siedział nie obśliniony bazyliszek, a dobrze
zbudowany mężczyzna po czterdziestce, z rzadkimi, kasztanowymi włosami,
ukazujący rząd nieskazitelnie białych zębów w tym typowym, wyćwiczonym,
profesjonalnym uśmiechu, który nawet Jen od razu rozgryzła. Mimo to nie
sprawiał wrażenia potężnego, przerażającego ani niebezpiecznego. Ot, przeciętny
Anglik w średnim wieku, jakich wielu na ulicach brytyjskich miast.
- Ja o panu także – odparła sztywno,
uściskawszy wyciągniętą w jej kierunku dłoń i starając się ze wszystkich sił
nie pokazać, jak bardzo niezręcznie się czuje.
Wskazał jej fotel, a więc usiadła, zapadając się w nim głęboko. Trik stary jak świat i zupełnie w jej przypadku zbędny, lecz i tak zrobił na niej wrażenie.
Wskazał jej fotel, a więc usiadła, zapadając się w nim głęboko. Trik stary jak świat i zupełnie w jej przypadku zbędny, lecz i tak zrobił na niej wrażenie.
- Jak pobyt? - zagaił, wbijając w
niej uważne spojrzenie piwnych oczu, którego nie potrafiła podtrzymać dłużej
niż dwie sekundy.
Rozejrzała się po pomieszczeniu, w
poszukiwaniu czegoś, na czym mogłaby na dłużej zatrzymać wzrok, ale na próżno -
okno miała za plecami, po prawej regał zawalony książkami i dokumentami, po
lewej zamknięte drzwi. Przed sobą - prawie puste biurko, nie licząc
kryształowej karafki z wodą i dwóch szklanek, i świdrującego ją wzrokiem
Burnsa. Nagle poczuła się jak w pułapce.
- Cudownie - powiedziała cicho i
odchrząknęła, nakazując sobie w duchu wziąć się w garść.
Mężczyzna sięgnął po karafkę, nalał
do szklanki wody i władczym ruchem posunął ją w jej kierunku, nie zadając sobie
trudu by zapytać, czy miała ochotę się napić. Na ciemnym blacie pozostał mokry
ślad, który automatycznie przykuł jej uwagę.
- Podoba ci się uniwersytet?
Wzdrygnęła się z zaskoczeniem na to
zupełnie niezaskakujące pytanie i podniosła wzrok na mężczyznę, przywoławszy na
usta uśmiech.
- Spełnienie marzeń studenta.
- Spełnienie marzeń studenta.
- Cieszę się, że tak uważasz -
powiedział formalnym tonem, w którym trudno było usłyszeć wspomnianą radość. -
Przejdźmy więc od razu do rzeczy. Mój syn przedstawił ci ofertę. Ofertę, która
nadal jest aktualna.
Wzięła głęboki wdech i spojrzała mu
prosto w oczy. Miała właśnie, być może, prawdopodobnie, popełnić jeden z
największych błędów swojego życia.
- Tak samo jak moja odpowiedź -
odparła, wkładając w te słowa całe zdecydowanie, jakie była w stanie w sobie
zebrać. - To bardzo wspaniałomyślne z pana strony, ale zdecydowałam się zostać
w Anglii.
Odpowiedziała jej pełna napięcia,
trudna do zniesienia cisza. Tak ciężka, że Jen zaczęła liczyć w myślach owce,
żeby tylko nie musieć się w niej zatracać i myśleć o tym, że wolałaby już żeby
zaczął wrzeszczeć i grozić. Musiała to przetrzymać, musiała mu pokazać, że nie
da sobą tak łatwo manipulować, że jest twarda i odważna i pewna swego. Mimo
tego, że wcale nie była. W środku trzęsła się jak malinowa galaretka i wciąż nie
potrafiła odpowiedzieć sobie, dlaczego.
- Pełne stypendium na najlepszym
czarodziejskim uniwersytecie. Nieograniczony dostęp do niesamowitej wiedzy.
Plus pełne pokrycie kosztów życia tutaj - mówił do niej takim tonem, jakby była
głupiutką gąską, do której nie docierają najprostsze fakty. Jak ten, że on
proponował ułatwić jej życie w taki sposób, w jaki nawet jej się nie śniło. -
Taka oferta się nie powtórzy. A ty tak łatwo ją odrzucasz, jakby to było nic.
- Och, wręcz przeciwnie, panie Burns
– odparła cicho. - Odrzucam ją z ciężkim sercem.
- Wciąż jednak odrzucasz.
Zapadła krótka chwila milczenia,
jednak o wiele mniej ciążąca i niezręczna niż poprzednia. Teraz, kiedy było
już właściwie po wszystkim, Jen poprawiła się w fotelu i odważyła w końcu zadać
pytanie, które kołatało jej się w głowie od dawna, a na które nie dostała
jeszcze satysfakcjonującej odpowiedzi.
- Mogę wiedzieć skąd to nagłe
zainteresowanie mną?
- O starych przyjaźniach się nie
zapomina - odparł gładko, zbyt gładko, by mogła w to tak po prostu uwierzyć.
- A tak naprawdę, panie Burns?
Kolejna chwila ciszy, podczas której
mężczyzna zastanawiał się nad czymś głęboko, o czym świadczyła zmarszczka,
która pojawiła się pomiędzy jego brwiami. Po dwóch, może trzech minutach
podniósł wzrok i pochylił się w jej kierunku, splecione dłonie opierając na
biurku, po czym wypowiedział najdziwniejsze słowa, jakie Jenny kiedykolwiek
słyszała.
- Twoja matka zostawiła ci brzemię,
nie spodziewasz się nawet, jak bardzo ciężkie. Mogę pomóc ci je udźwignąć. Mogę
nawet zdjąć je z twoich ramion.
Przez chwilę patrzyła na niego
bezmyślnie.
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi –
odparła, kręcąc nieznacznie głową z lekkim uśmiechem.
- Ciąży na tobie klątwa. –
powiedział z mrożącą krew w żyłach powagą. – Od momentu, kiedy trafił w twoje
ręce ten pierścionek.
I
mam nadzieję, że u ciebie leje jak z cebra, przeklęta zarazo!, zakończył
list tym przepełnionym życzliwością, niemal czułym, życzeniem i złożył kartkę
na pół, po czym skrzywił się i zmiął ją w dłoniach. Co za kretyn, przecież obiecał sobie (obiecał sobie!), że nie
będzie robił z siebie durnia, że odpocznie od niej, że nie będzie do niej
pisał! Jak nisko jeszcze miał się stoczyć przez tę durną, dzieciuchowatą,
wkurzającą kretynkę i dlaczego kiedy jej nie ma myślał o niej sto razy bardziej
intensywnie niż wtedy, kiedy była? Och, dlaczego nikt nie przywali mu po tym
pustym łbie, nie upije - jak Anette Moore w piątej klasie - miłosnym eliksirem,
nie zajmie jego myśli na dłużej niż piętnaście sekund, żeby nie musiał myśleć o
tej bździągwie, która teraz pewnie chichocze w towarzystwie opalonych
mózgowców i bez trudu podbija ich serca, i z uśmiechem daje się całować po
policzkach, zawsze to robi, idiotka, tak jakby nie wiedziała, jak łatwo stracić
dla niej głowę.
Warknął wściekle pod nosem i uderzył
pięścią w blat stołu, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenie Petera. A
zdziwione spojrzenie Petera śledziło każdy jego kolejny ruch - od zerwania się
nagle z krzesła, przez wyrzucenie zmiętej kartki do śmietnika i wyjście z
biblioteki bez słowa, a z głośnym trzaśnięciem drzwi, które bardzo zirytowało
panią Pince. Ponieważ Peter ani nie był jedynym, który uważnie obserwował
Syriusza, ani nie był głupi - od razu zerwał się z miejsca po to, by wyłowić z
kosza na śmieci syriuszowy list. Usłyszał jak ciemnowłosa Gryfonka tuż za nim
klnie pod nosem. Było coś przerażającego w tych dziewczynach. Było też coś
uderzająco autentycznego w tych kilku zdaniach mało zgrabnie, a przecież w
takim skupieniu!, nakreślonych przez Syriusza. Coś, co sprawiło, że Peter
zawahał się w momencie, kiedy na ustach miał już zaklęcie potrzebne do
doszczętnego zniszczenia tego kawałka pergaminu. Raz jeszcze rzucił okiem na
tekst, uśmiechnął się lekko i złożywszy kartkę na pół, włożył ją do wewnętrznej
kieszeni szaty i wyszedł z biblioteki.
Syriusz tymczasem szedł przed
siebie, nieco spokojniejszy, a uniesione głosy który wypełniały korytarz
bardziej intrygowały go niż niepokoiły, szczególnie że miały brzmienie
zdecydowanie dziecięce. Niespiesznie skierował swoje kroki za zakręt, w pobliże
łazienki dla prefektów. Uśmiechnął się z pewnym rozczuleniem, kiedy zobaczył
dwójkę drugoklasistów, Krukona i Gryfona, mierzących do siebie. Ależ są groźni, pomyślał z
pobłażliwością właściwą siódmoklasiście, patrząc na ich zmarszczone brwi i
zacięte miny. Oni z kolei nie dostrzegli go, byli zbyt skupieni na przeciwniku;
zauważyła go tylko przelękniona Krukonka o mysich włosach, ale ona nie odezwała
się słowem.
- No już, już – powiedział tonem
starszego brata, wyciągając z ręki Gryfona różdżkę. – Bo zaraz zrobicie sobie
krzywdę – dodał, zaklęciem rozbrajając młodego Krukona, zanim ten zdążył się w
ogóle zorientować w sytuacji.
Obaj chłopcy spojrzeli na niego ze
złością. Nikt nie lubi, kiedy przerywa się jego pojedynek na śmierć i życie, a
ten, na domiar wszystkiego, zapewne miał się odbyć o honor tej nadobnej damy,
która teraz wyglądała na skrajnie przerażoną interwencją siódmoklasisty. I to tego siódmoklasisty. Dziewczyny padną z
wrażenia, jak im opowie.
- Nie jesteś prefektem. – Pierwszy z
zaskoczenia otrząsnął się Gryfon i on, oczywiście, miał w sobie wystarczająco
buty, by odezwać się do Syriusza w ten sposób.
Black poklepał go po głowie i
odezwał się protekcjonalnym tonem, o którym był pewny, że nie spodoba się
chłopcu. Sam dostawał szału, kiedy był w jego wieku i ktoś mówił do niego w ten
sposób.
- Jestem waszym starszym kolegą i
martwię się o wasze bezpieczeństwo.
- Akurat – warknął pod nosem młody,
na co Syriusz pochylił się, by się z nim zrównać.
- Znam też kilka fajnych zaklęć, a
ponieważ przygotowuję się do egzaminów, mogę chcieć je potrenować – powiedział
cicho, ale jednocześnie na tyle głośno, by i pozostała dwójka mogła go
usłyszeć. Dzieciakom wyraźnie zrzedły miny, a on wyprostował się z zadowoleniem
i zobaczył na końcu korytarza znajomą postać, której zasalutował krótko. –
Nadchodzi Panna Praworządna we własnej osobie, więc jeśli nie chcecie zarobić
szlabanu, zmiatajcie.
Kiedy zobaczyli o kogo chodzi, nie
trzeba im było powtarzać dwa razy. Ruszyli pędem w odwrotną stronę niż ta, z
której nadchodziła Lily, na której twarzy malowała się najwyższego stopnia
podejrzliwość.
- Znowu straszysz pierwszaków? –
zapytała, zaplatając ramiona na piersi.
- Gorzej – odparł i westchnął ciężko
dla lepszego efektu. – Przerywam bójki, zamiast je wszczynać. – Nagle
uświadomił sobie pewien niepokojący fakt i spojrzał na nią z autentyczną paniką
w oczach. – Evans, ja dziadzieję.
Złożyła dłonie i opuściła głowę, z
trudem walcząc z uśmiechem. Kilka luźnych, nieokiełznanych frotką kosmyków
opadło jej na czoło, dając niezwykle uroczy efekt.
- Zarządźmy trzy minuty ciszy, by
nad tym poubolewać.
- A propos ubolewania nad tragicznym
losem – mruknął, wetknął dłonie w kieszenie spodni i szurając stopami ruszył w
stronę Wieży Gryffindoru, a ona wraz z nim. – Gdzie twoja brzydsza połówka?
Posłała mu niezbyt przychylne spojrzenie,
które uwielbiał ignorować.
- Miałam pytać o to samo. To w końcu
też twoja brzydsza połówka.
Zerknął na nią z sugestywnym
uśmiechem.
- Proponujesz trójkąt, Evans? -
mruknął w tak kokieteryjny sposób, że nie potrafiła nie przewrócić oczami.
- Uwielbiasz doszukiwać się
podtekstów, co nie?
- Nazwij to moim hobby - odparł
niedbale.
Po chwili znaleźli się pod portretem
Grubej Damy i rzuciwszy jej hasło, przeszli przez dziurę pod portretem.
Lily zawsze uważała za niezwykle
ciekawy efekt, jaki Syriusz miał na ludzi, kiedy wkraczał do pełnego
pomieszczenia. Tak jakby ich elektryzował. Nie musiał nawet nic mówić,
wystarczy, że wszedł i rozejrzał się dookoła, a już większość spojrzeń
skierowanych było na niego. Doskonale wiedziała, że i on zdawał sobie z tego
sprawę, ale ignorowanie zainteresowania było chyba częścią jego gry,
nonszalanckiego stylu jaki sobie upodobał, a w rezultacie i sposobem na
podsycenie aury, jaka go otaczała.
Bywały jednak i dni, kiedy lubił tak
po prostu wejść i krzyknąć od progu coś w stylu:
- Hej James, obiecałeś mi randkę!
Po to tylko, żeby zwrócić na siebie
uwagę i narobić zamieszania.
Dziewczyny w kącie zachichotały jak
na komendę, kilka bardziej rozsądnych wymieniło tylko wymowne spojrzenia. Lily,
jako najbardziej rozsądna ze wszystkich oraz najbardziej zaskoczona, szybko
przybrała minę pod tytułem "nie ma mowy, nawet nie próbuj ukraść mi
chłopaka".
- Dzisiaj? Teraz? Mieliśmy powtarzać
do egzaminów! - odezwała się, kierując te słowa ni to do Jamesa, ni
Syriusza.
Black objął ją ramieniem.
- Jakże mi przykro, wiedźmowata -
powiedział cicho, przyciskając ją do siebie. - Ale wierz mi, wasz związek
na pewno zyska na jakości, jeśli nie będziecie całego czasu spędzać razem.
Posłała mu kolejne nieprzychylne
spojrzenie.
- A ja oczywiście z nabożnością
przyjmę twoją radę, bo przecież jesteś takim znawcą w kwestii związków.
- To było niemiłe – odparł, po czym
zwrócił się do przyjaciela, który właśnie do nich podszedł. – James, wlep jej
szlaban za prowokowanie konfliktów.
Potter spojrzeniem domagał się
wyjaśnień.
- Nic nie zaszło, James, Black
histeryzuje. Nudzi mu się. Widać źle na niego wpływa rozłąka z ulubioną
przytulanką.
- Uważaj Evans, bo robią ci się
brzydkie zmarszczki jak starasz się być złośliwa – rzucił Syriusz, wywołując u Lily prychnięcie
połączone ze wzniesieniem oczu do nieba, po czym przybrał poważną minę i ton. –
James, obawiam się, że nadszedł ten moment. Sytuacja patowa, konflikt
tragiczny. Twoje być albo nie być – zapowiedział oficjalnie, po czym dorzucił
cicho: - Pantofelkiem.
Lily po raz kolejny przewróciła
oczami.
- O, subtelności! Na imię ci
Black.
James z rozbawieniem patrzył to na
Syriusza, to na Lily.
- Powinienem zacząć rymować? -
wtrącił.
- Skąd, króliczku. - Syriusz
poklepał go pieszczotliwie po policzku. - Nie przegrzewaj się. Idziesz czy
zostajesz? – rzucił, wskazując kciukiem na wyjście z pokoju wspólnego.
- Obiecałem, Lily – James zwrócił
się do dziewczyny, ściskając lekko jej dłoń. - To ważne – dorzucił jej wprost
do ucha, muskając ustami jej policzek. Trochę ją tym udobruchał, nie na tyle
jednak, by całkiem wyzbyła się podejrzliwości.
- Ale chyba nie idziecie do… - zaczęła
głośno, ale zaraz się zreflektowała i dokończyła nieco ciszej. – Dobrze wiesz,
gdzie.
Syriusz zadarł głowę i uśmiechnął
się do sufitu.
- Oczywiście, że tak, gwiazdeczko.
- James!
- Lily! - zawołał Potter, tym razem
łapiąc ją za obie dłonie. - Muszę! To mój męsko-przyjacielski obowiązek.
I super zabawa, dodał tylko
w myślach, bo nie śmiał powiedzieć tego na głos. Lily jednak była
nieugięta.
- Jeśli z nim tam pójdziesz, nie
odzywaj się do mnie.
James skrzywił się.
- Lily, nie bądź taka.
- James, ona jest taka –
wtrącił spokojnie Syriusz, jakby tłumaczył mu coś, czego tłumaczyć nie trzeba.
– Przejdzie jej, jak zwykle.
Gdyby spojrzenie Lily mogło zabijać,
to jedynym powodem dla którego Black nie padłby trupem na miejscu, było to, że
James nigdy by jej tego nie wybaczył. Olbrzymim wysiłkiem było też nie
sięgnięcie po różdżkę, ale nie chciała tego robić przy tylu świadkach. Kwestia
reputacji. Jej mina jednak wyraźnie mówiła, że Syriusz od teraz musi się
trzymać na baczności, bo nie zna dnia ani godziny. James widział to wszystko aż
nazbyt dobrze i przez krótką chwilę w jego głowie panował chaos wywołany walką
dwóch olbrzymich sił, a obie bezwzględnie wymagały od niego, że opowie się po
właśnie jej stronie. Jak dobrze, że chodziło tylko o jeden wieczór. Dzięki temu
cmoknięcie jej w policzek na pożegnanie, jakkolwiek gorzkie, nie było aż tak
trudne.
Ernest Clogsworth, pieszczotliwie
zwany stukniętym Erniem, był człowiekiem o nadszarpniętej reputacji i złotym
sercu. Prowadził niewielki sklep, do którego nie zachodzili ludzie pragnący być
uważanymi za szanowanych - nie zachodzili w ciągu dnia znaczy się, bo
prawdopodobnie nie było osoby, która nie przekroczyłaby jego progu przynajmniej
raz. Było wiele plotek dotyczących zarówno sklepu, jak i samego Ernesta, a
jedna z nich głosiła, że czasem sprzedawał uczniom Hogwartu whisky, ale nikt
nigdy ani mu tego nie udowodnił, ani go nie przyłapał, więc pogłoska ta była
równie prawdopodobna jak to, że od lat był z wzajemnością zakochany w
Dumbledorze.
Ernie nie zdziwił się ani trochę na
widok dwóch chłopców wchodzących z uśmiechem do jego sklepu. Nie wiedział jak
udaje im się wykraść ze szkoły o tak dziwnych porach, ale nigdy o to nie pytał.
Jak mało kto wiedział, że czasem lepiej wiedzieć mniej niż więcej. I tak pewnie
by mu nie powiedzieli, zresztą, ostatecznie, co go to obchodziło?
- Jak interes, Ernie?
- Trzyma się.
- Masz jakieś wieści?
- Słyszałem o waszym ognisku – mruknął,
ignorując pytanie, a jego twarzy przybrała trudny to zidentyfikowania wyraz.
Nie odpowiedzieli.
Mężczyzna wcale nie oczekiwał
odpowiedzi. Ledwo zauważalnie zerknął na pustą, rozświetloną ostatnimi
promieniami zachodzącego słońca ulicę, po czym sięgnął pod ladę i wyjął
rozlatującą się, starą gazetę. Dyskretnie stuknął w nią różdżką mamrocząc coś
pod nosem i nagle ich oczom ukazał się najnowszy egzemplarz tygodnika
zatytułowanego Prorok Poprawiony.
James i Syriusz wymienili zaskoczone
spojrzenia i bez słowa czekali na wyjaśnienia.
- Voldemort ma kontrolę nad
redakcją, wszyscy drżą o życie. Nie mogą się zwolnić ani otwarcie się
sprzeciwić, ale mają charaktery i dostęp do informacji – wyjaśnił krótko, po czym
spojrzał na nich znacząco. – Informacje rozprowadza się bez podawania źródła, a
Poprawionego udostępnia tylko sprawdzonym osobom. – powiedział, a James kiwnął
głową ze zrozumieniem. Ernie zamienił gazetę z powrotem w stertę papieru i
posunął ją w ich kierunku. - Hasło to ostrokrzew. Będzie się zmieniać, wiecie
kogo pytać.
Syriusz zmniejszył gazetę zaklęciem
i ostrożnie schował ją do kieszeni. Pokręcili się jeszcze chwilę po sklepie,
kupili butelkę ognistej i wyszli na zewnątrz, kierując swoje kroki w stronę
Wrzeszczącej Chaty. Zaszedłszy aż do lasu, ukryli się pomiędzy drzewami przed
wzrokiem ludzi z miasteczka i usiedli na ziemi, opierając się o rozłożyste
pnie.
- Wychodzimy z Hogwartu prosto na
wojnę - odezwał się James, przytykając butelkę do ust. Przechylił ją, a
pieczenie w przełyku i rozchodząca się po ciele fala gorąca trochę go
otumaniły. Otarł usta rękawem. - Stary, ale nam się trafiło - dorzucił i wziął
kolejny łyk, który nigdy nie miał w sobie intensywności tego pierwszego.
- Szczerze? - Syriusz skubał źdźbło
trawy, na jego ustach lekki uśmiech. – Nie mogę się już doczekać. Potrzebuję
coś robić. Aż mnie palce świerzbią.
- Frank mówił, że jego ojciec
słyszał, że mają skrócić kurs na aurora. Trzy semestry – powiedział James,
zakręcając butelkę i rzucił ją w kierunku Syriusza.
- Śmierdzi desperacją – odparł,
łapiąc ją w locie. – Musi być o wiele gorzej niż przypuszczamy.
- Lepiej dla nas.
- Pewnie że tak.
Syriusz pociągnął porządnie z
butelki, obaj zamilkli na moment.
- Wiesz co będzie pierwszą rzeczą,
którą zrobię jak to się skończy?
- Ożenisz się z Evans? - Syriusz
wymownie uniósł brew i rzucił mu ognistą. Nie potrzebował potwierdzenia,
szeroki uśmiech przyjaciela mówił wszystko. - Nie wymagaj ode mnie żebym skakał
z tego powodu z radości.
- Trochę jednak będę – odparł James,
jakby trochę urażony.
- Od tego będziesz miał... - Zamiast
dokończyć, Syriusz zaklął w duchu. Znowu
ona, czemu ciągle ona? James popatrzył na niego z mieszanką niedowierzania
i politowania.
- Nie no stary, nie chrzań. Nie
będziesz chyba bawił się w takie pieprzenie.
- Jakie pieprzenie? - Syriusz
spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Jej-imię-nie-może-przejść-mi-przez-gardło
– powiedział z drwiną. – Babiejesz – dorzucił i napił się, nie przejmując się
szyszką, którą Black trafił go w ucho.
- Odezwał się ten, który przez dwa
lata chlipał do poduszki, bo Evans go olewała.
James wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Przynajmniej coś robiłem -
powiedział w taki sposób, że Syriusz mógł tylko prychnąć w próbie ukrycia
uśmiechu. Całkiem nieudanej zresztą. – Jesteś przyzwyczajony, że wszystko
dostajesz na tacy – orzekł Potter, a Syriusz posłał mu wymowne spojrzenie. Nie
wierzył, że usłyszał coś tak mało prawdziwego i to jeszcze od Jamesa. James zreflektował
się. – Okej, źle się wyraziłem. Jesteś przyzwyczajony, że wszystkie podają ci się
na tacy.
Syriusz prychnął.
- Udzielasz mi rady?
James wzruszył ramionami.
- Nie wiem, stary. Nie chcę ciągle
wybierać między tobą, a dziewczyną. Kiedyś to wszystko było jakieś łatwiejsze – mruknął James, rysując
patykiem na ziemi jakieś znaczki. Syriusz pod wpływem tych słów poczuł coś, co
bardzo niewielu ludziom udawało się u niego wzbudzić i aby zagłuszyć odrobinę
to gryzące uczucie, pociągnął z butelki. James spojrzał na niego poważnie. -
Ale wiesz, że w razie czego obiję ci gębę.
Black uśmiechnął się.
- Od tego jesteś.
- Co zrobisz?
Syriusz wzruszył ramionami.
- Najchętniej cofnąłbym czas albo
wypiłbym jakiś pieprzony eliksir zapomnienia, bo to wszystko to jedno wielkie
gówno. A najgorsza jest świadomość, że nawet gdybym miał możliwość, to i tak
bym niczego nie wypił ani nie cofnął, bo nie umiem z niej zrezygnować, chociaż
proponowała to z milion razy i zaproponuje pewnie kolejny milion, co za
pierdolony koszmar.
James nie umiał znaleźć dobrej
odpowiedzi, słów pocieszenia, niczego. Wyciągnął tylko w jego kierunku butelkę
z whisky, którą on przyjął i wziął kilka wyjątkowo porządnych łyków. Otarł usta
wierzchem dłoni, jego oczy zalśniły w półmroku od nadmiaru alkoholu.
- Dzisiaj pieprzona Grace Dawson
zaproponowała mi, że możemy się razem pouczyć! Grace dała-mi-kosza-dwa-razy Dawson! Przymilała się jak kociaczek. I
wiesz co jej powiedziałem? Że obiecałem już Remusowi, że się z nim pouczę!
James ryknął śmiechem.
- Opowie to komukolwiek i pójdzie
plota, że jesteśmy z Luniem kryptogejami. – powiedział Syriusz i przyłożył sobie
butelkę do ust. – Wszystko przez tę głupią bździągwę.
Pukanie do drzwi. Pukanie tak
znajome, że zamarła bez ruchu, a jej oczy zaszły łzami. Nie chciała otwierać,
chciała udawać, że jej nie ma, jednocześnie wiedząc, że on doskonale wiedział,
że jest.
- Joes, proszę cię. – Usłyszała
przez drzwi jego głos, a jej serce skurczyło się w piersi. Zdała sobie sprawę,
że już dawno nie było jak kiedyś i że on odejdzie jeśli mu nie otworzy. Ta myśl
wydała jej się nagle tak przerażająca, że zerwała się z miejsca i podbiegła do
drzwi. Szarpnęła za klamkę, ich spojrzenia się spotkały. Patrzyli na siebie
bez słowa, zupełnie inaczej niż na imprezie. Bez uśmiechu. Bez zgrywania się przed Jen czy
kimkolwiek innym. Bez udawania, że między nimi wszystko było normalnie i że
byli tylko starymi znajomymi, którzy przypadkowo i z radością spotykają się po
latach. Bez udawania, że nie unikali się przez kilka ostatnich lat, bez
udawania, że nie próbowali żyć uciekając od wspomnień, próbując nie rujnować
sobie nawzajem życia. Bez udawania, że udało im się zapomnieć. Bez udawania, że
życie wydawało się lepsze niż było kiedyś i że w głębi duszy nie żałują.
- Jak się masz, Charlie? – zapytała
lekko ochrypłym głosem. Nic innego nie przyszło jej do głowy.
- Mogę wejść?
Bez słowa przesunęła się, robiąc mu
przejście. Zamknęła za nim drzwi, ale nie odwróciła się w jego stronę.
- Nie powinieneś tu przychodzić.
- Gówno prawda – odparł ostro i
napił się prosto z otwartej butelki jakiegoś śmiesznie drogiego wina, które
stało na mahoniowym stoliku. Przez chwilę patrzył przez okno, jakby zbierając myśli. – Wiedziałem, że tu będziesz, Joes – powiedział w końcu, zaskakująco miękko, a ona doskonale wiedziała, że nie miał na myślu
tylko tego pokoju hotelowego.
- Ja też – odparła, w końcu się
odwracając.
Starała się o nim myśleć, że był
kimś innym, zupełnie innym człowiekiem niż ten, którego kiedyś znała. Że tamten
Charlie Flynn nie ma nic wspólnego ze stojącym przed nią mężczyzną. Że ten
tutaj nie ma znamienia na łopatce, skłonności do gubienia wszystkiego ani
najszerszego uśmiechu świata.
- Nie będziemy chyba teraz
wspominać, co? – zapytała, kiedy rozsiadł się w cudacznie zdobionym fotelu z
butelką jej wina na kolanach. Tak bardzo nie pasował do obrazka.
- Nie będziemy.
- Przyszedłeś poważnie porozmawiać?
– zapytała i zrobiło jej się słabo na samą myśl. Nie potrafiła zrozumieć
dlaczego po tylu latach wciąż robiło jej się słabo. – Daj mi się chociaż napić
– powiedziała, wyciągając w jego kierunku rękę.
Nie podał jej butelki, zamiast tego złapał ją za lewe przedramię i wykręcił je lekko. Właściwie nie potrzebował tego robić (przecież wiedział), ale gdy znów zobaczył ten tatuaż na jej skórze, poczuł nieprzyjemnie ukłucie w środku, ukłucie na które w pełni zasługiwał.
Nie podał jej butelki, zamiast tego złapał ją za lewe przedramię i wykręcił je lekko. Właściwie nie potrzebował tego robić (przecież wiedział), ale gdy znów zobaczył ten tatuaż na jej skórze, poczuł nieprzyjemnie ukłucie w środku, ukłucie na które w pełni zasługiwał.
- Wciąż go masz – powiedział
oskarżycielskim tonem, próbując uchwycić jej spojrzenie, ale ona wcale na niego nie patrzyła, wprawnie udając obojętną.
- Sentyment.
- Nie, Joes. Torturujesz się nim.
Za
długo to trwa, nie czujesz tego?
- Przestań pieprzyć, Flynn! –
warknęła, wyrywając rękę z jego uścisku. – Nie pouczaj mnie.
- Więc ogarnij się w końcu!
Przerwało im pukanie do drzwi.
Ostrożne, jakby podejrzliwe, a jednocześnie wystarczająco natarczywe, by mogli
je usłyszeć. Nie dające się rozpoznać. Alex rzuciła mężczyźnie jeszcze jedno,
ostrzegawcze spojrzenie i podeszła do drzwi. Otworzyła je.
- Terry? – zawołała odrobinę za
głośno. – Co ty tu robisz?
- Cieszę się, że jestem nie w porę –
odparł, ponad jej ramieniem wpatrując się w popijającego wino w jej pokoju
hotelowym mężczyznę, który na dodatek miał na tyle tupetu, by wyciągnąć butelkę
w jego stronę w geście toastu. Dupek.
Alex musiała poklepać Terry'ego po
policzku, by zwrócić na siebie jego uwagę.
- Co ty tu robisz? – powtórzyła z
naciskiem.
- Mam odpowiedzi – odparł, a ona
zrozumiała bez dalszych wyjaśnień i bez słowa
czym prędzej wprowadziła go do pokoju. Zamknęła drzwi i patrzyła na niego w
pełnym napięcia wyczekiwaniu.
- Mów!
- Ty pierwsza – mruknął.
Wiedział, że nie miał ani prawa, ani
obiektywnego powodu, by czuć się urażony, ale nie potrafił zapanować nad
palącym uczuciem, które opanowało go już w momencie, kiedy usłyszał przez drzwi
jej głos mieszający się z nieznanym mu, męskim głosem.On sobie flaki wypruwał żeby rozwiązać jej zagadki, a ona w tym czasie zabawiała się z facetami? Wytłumacz się, kobieto.
- Chyba żartujesz! – zawołała z
niedowierzaniem, które zamieniło się w zrezygnowanie kiedy zobaczyła jego
zaciętą minę i zrozumiała, że wcale nie żartuje, ani odrobinę. Miał informacje,
na które czekała od miesięcy, istotniejsze dla niej niż cokolwiek innego, a dąsał
się o siedzącego w fotelu, w pełni ubranego faceta! – Jesteś niemożliwy, gorszy
niż dziecko!
- Charlie Flynn. – Usłyszała za
swoimi plecami i zobaczyła, że Charlie stał tuż za nią i wyciągał w kierunku
Terry'ego dłoń. – Kuzyn od strony ojca – dorzucił, od niechcenia kładąc dłoń na
ramieniu Alex w taki sposób, by Terry mógł zobaczyć obrączkę na palcu, co nie
było może nazbyt subtelne, ale w oczywisty sposób go uspokoiło i uśpiło jego
czujność na tyle, by nie dostrzec sposobu w jaki Alex zacisnęła szczęki.
- Terry Brooks.
- Skończony kretyn – dokończyła za
niego prezentację Alex. – A teraz gadaj, bo nie ręczę za siebie.
Terry uniósł dłonie w obronnym
geście, po czym spoważniał.
- Złe wieści, Ross. Zaawansowana-czarna-magia złe wieści.
Alex poczuła, że nogi się pod nią
uginają i usiadła na brzegu łóżka, na tej idealnie białej pościeli. Charlie
spojrzał na nią z niepokojem, zupełnie niczego nie rozumiejąc, po czym
popatrzył na Terry’ego, który wyglądał jakby zastanawiał się, w jaki sposób o
wszystkim jej powiedzieć.
- Zamieniam się w słuch – ponagliła
go sztywno, a on sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej małe, metalowe pudełko
wyściełane w środku miękkim atłasem. Otworzył je.
- Wyszedłem od oczywistych założeń; po pierwsze: ktoś chciał go ukryć i po drugie: tylko kamień promieniujący
niepowtarzalną, potężną energią musiałby być zamknięty w tak rzadkim i wysoce
energochłonnym naczyniu by to zrobić. To zawęziło trochę pole poszukiwań. Wynik
nie napawa jednak zbytnim optymizmem. – Terry zamilkł na moment, jakby nie
wiedział, w jaki sposób kontynuować swój wywód. W palcach obracał błyszczący w
świetle kamyk. Westchnął ciężko. – Bez gotowego użyć tej mocy właściciela w
pobliżu trudno jest na sto procent to stwierdzić, ale mam mocne podstawy by
podejrzewać, że ten niepozorny okruszek, to kamień Medery.
- Kogo?
- Medery. Średniowieczna czarownica,
mistrzyni eliksirów. Specjalizowała się w truciznach, doprawdy urocza postać.
- Do rzeczy, Terry – przerwała mu. –
Nie mam całego wieczoru.
Było wietrznie i pochmurno,
dokładnie tak, jak lubiła najbardziej. Wiatr szarpał czubkami drzew, liście
szumiały, a w tym dźwięku zawsze odnajdowała coś kojącego. Przymknęła oczy i
uniosła podbródek, wystawiając twarz na chłodne podmuchy. Nie próbowała
ujarzmiać rozwianych włosów. Przez chwilę stała bez ruchu, z ledwo
dostrzegalnym uśmiechem na ustach, by zaraz leniwym krokiem ruszyć w kierunku
szklarni. Nie weszła do środka, podeszła tylko do rosnącego przy wejściu krzewu
i zbliżyła twarz do jasnożółtego kwiatu, który z daleka przykuł jej wzrok. Przez
chwilę napawała się jego słodkim zapachem i delikatnie dotknęła jego płatków,
walcząc z pokusą, by go zerwać i zabrać ze sobą. Bez sensu, przeszło jej przez myśl. Przecież doskonale wiedziała,
że ta odmiana po zerwaniu bardzo szybko traci swój uroczy aromat. A mimo to
chciała, choćby przez chwilę, mieć go tylko dla siebie. Nie tylko jego, zdała sobie sprawę, czując nagły ucisk w żołądku.
Czyżby stawała się zaborcza? Ona? Dziewczyna, której nikt, nawet jej najlepsza
przyjaciółka, w życiu nie podejrzewałaby o tę paskudną cechę? I nie chodziło
wcale o Pearl, no, może nie aż tak bardzo.
Wiedziała, ze on coś ukrywać, coś…
większego. Nie chciała naciskać. Nie chciała pytać, nie chciała się domyślać,
nie chciała dowiadywać się od innych. Chciała żeby to on jej powiedział. Wtedy,
kiedy będzie gotowy jej powiedzieć.
Nie lubiła dopuszczać do siebie tej
myśli, z każdym dniem coraz bardziej natarczywej, ale czasem wątpiła, że
to kiedykolwiek się stanie. Czasem miała wrażenie, że im bliżej niego chciała
być, tym bardziej on się oddalał. Czasem nie wiedziała już, czy on chciał jej
jeszcze koło siebie, tak naprawdę. Nieważne jak wiele ich łączyło, jak wiele
dobrych chwil dzielili, jak dobrze im było razem. Pomiędzy nimi była ta
niewidzialna bariera, której ona nie potrafiła przekroczyć. Nie potrafiła tak
długo jak on jej na to nie pozwalał, pozostawiając ją bezsilną i coraz bardziej
rozgoryczoną. Mogła walić w ten mur pięściami i płakać, mogła go błagać, ale o
co? Mogła postawić mu ultimatum, ale wtedy tylko by na tym straciła. Czuła jak
coś pomału, ale konsekwentnie, wyślizguje się z jej uchwytu, a ona, desperacko
nie chcąc dać temu uciec, mogła tylko zaciskać kurczowo palce. Nie wiedziała,
jak długo jeszcze da radę. Dlaczego jej nie ufał?
Nie potrafiła znaleźć natychmiastowej
odpowiedzi, a zaraz przestała jej szukać. Zobaczyła go z daleka, jak idzie w
jej kierunku. Uśmiechał się, wywijając w ręku szkarłatną parasolką. Choćby
chciała, nie potrafiłaby nie zareagować uśmiechem na jego widok, nie
potrafiłaby na chwilę nie zapomnieć i zatracić się w pocałunku równie słodkim,
co krótkim.
Odkładała tę rozmowę tak długo, jak
tylko mogła. Terry i Charlie nie pomagali, nagle łącząc siły i wspólnie
nalegając, że trzeba powiedzieć jej jak najszybciej dla jej własnego dobra,
niewypowiedzianie irytując tym Alex, tym bardziej, że doskonale zdawała sobie
sprawę, że mieli rację. Ale jak, jak
do jasnej cholery, miała powiedzieć własnej siostrzenicy, dziecku jeszcze
przecież, pełnemu nadziei i radości dziecku, że jej własna matka prawdopodobnie
zrujnowała jej życie, zrzucając na nią jedno z największych okropieństw świata
i nieświadomie nasyłając na nią największych skurwieli, jakich nosiła ziemia. Alex
zabrałaby jej ten cholerny kamień bez mrugnięcia okiem, ba! zrobiłaby to z
radością, gdyby nie świadomość, że to posunięcie naraziłoby zarówno Jenny, jak i
jej ojca na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Nikt by się wtedy z nimi nie
szczypał, tego była pewna. Najlepszą opcją było, jak na razie, oddanie kamienia
Jen, ale czy ktoś mógł ją winić o to, że tak bardzo nie chciała tego robić?
- Ciociu? – głos Jen przywołał ją do
rzeczywistości. Dziewczyna siedziała po turecku na swoim łóżku, na jej twarzy
malowało się napięcie. – Wiesz już o co chodzi z pierścionkiem, prawda?
Od rozmowy z Burnsem nie była w
stanie myśleć o czymkolwiek innym. Ciąży
na tobie klątwa, powiedział, a ona tak bardzo nie chciała wierzyć w coś tak
idiotycznego i zupełnie przecież nierealnego. Powiedział, że pierścionek to nie
rodzinna pamiątka, a przeklęty przedmiot i że on potrafi zdjąć to przekleństwo,
wystarczyło mu zaufać, wystarczyło zrzec się pierścienia. Nie chciała tego
zrobić wiedząc o istnieniu dziwnego kamienia i o tym, że pierścionek-skrytka w tamtym
momencie był pusty. Nie chciała żeby wiedział, że ona wie. Nie mówił jej całej
prawdy. A teraz miała ją poznać. Po zachowaniu ciotki czuła, że nie jest to
prawda, którą chciała usłyszeć.
Alex usiadła tuż obok niej i
wyciągnęła kamyk z metalowego pudełka. Złapała Jen za rękę, rozprostowała jej palce i położyła go na jej
rozłożonej dłoni. Kamień zamigotał, zupełnie tak, jak wytłumaczył jej to Terry,
zdając tym samym ostateczny test i obdzierając ją z ostatnich szczątków
nadziei. Z trudem powstrzymała cisnące się do oczu łzy, nie była w stanie
powstrzymać kurczącego się z żalu serca.
Jak miała, jak mogła, jej o tym powiedzieć?
- Schowaj go – odezwała się cicho, a Jenny
spełniła jej polecenie, ostrożnie wkładając kamyk do pierścionka, po czym
zamknęła go i odłożyła na bok.
- Cokolwiek to jest, chcę wiedzieć –
odezwała się z niezwykłą stanowczością.
Alex spojrzała na nią, lekko zaskoczona, a widząc gorącą determinację w oczach siostrzenicy kiwnęła głową. Ostatecznie nie miała prawa trzymać tego dla siebie.
Alex spojrzała na nią, lekko zaskoczona, a widząc gorącą determinację w oczach siostrzenicy kiwnęła głową. Ostatecznie nie miała prawa trzymać tego dla siebie.
- To legendarny kamień, do niedawna
nikt nie wierzył w jego istnienie. Jedna z najpotężniejszych rzeczy, jaka
kiedykolwiek powstała. Wystarczy wziąć go do ręki, popatrzeć na człowieka i
tyle. Jest twój. Bez szans na obronę. Poznajesz każdą jego myśl, każde uczucie
i każdą emocję i możesz z nimi zrobić, co zechcesz. Sprawić, że się w tobie zakocha,
zwariuje, umrze z głodu albo na twoich oczach skoczy pod pociąg.
Jen potrzebowała kilku minut by przetrawić te informacje.
Jen potrzebowała kilku minut by przetrawić te informacje.
- Coś jak... legilimencja i imperius... w
jednym?
- Razy dziesięć – odparła, a widząc
rodzącą się ekscytację w oczach Jen, kontynuowała: – Nic za darmo, oczywiście.
Kiedy
już zaczniesz, właściwie nie możesz już przestać. I nie myśl sobie, że ty
będziesz wystarczająco silna, by to kontrolować. Wszyscy kiedyś tak myśleli, nikt
nie był. Kiedy możesz dowolnie sterować innymi, przestaje ci wystarczać ich
wolna wola, chcesz podporządkować sobie wszystko i wszystkich. Wariujesz
doszczętnie.
Jen przygryzła wargę, próbując jakoś poukładać sobie w głowie to wszysto, ale było to zbyt
nieprawdopodobne, by tworzyć w jej umyśle logiczną całość. Zwyczajnie nie
potrafiła jeszcze zrozumieć i przyswoić ani tych objaśnień, ani ich
konsekwencji, ani tego, że ta historia miała dotyczyć teraz jej.
- Dlaczego po prostu mi go nie
ukradli? Mieli z milion okazji.
- Używać może go tylko osoba, której
został przekazany przez poprzedniego właściciela. Dlatego Burns cię potrzebuje.
Dlatego chciał cię tu sprowadzić i odegrać dobrego wujka. Żebyś mu zaufała.
Żebyś była mu wdzięczna. Żebyś po dobroci oddała mu pierścionek z kamieniem w
środku. Niestety, wszystko diabli wzięli.
- Skąd wiedział, że go mam?
- Tego mogę się tylko domyślać.
- No to zniszczmy go – zaproponowała
nagle, wyciągając po niego rękę, ale Alex złapała ją za przegub. Jenny
spojrzała na nią z zaskoczeniem.
- Obiecaj mi, że nie będziesz tego
próbowała – powiedziała z naciskiem. – Kamień jest silnie związany z
właścicielem, a Terry nie znalazł ani słowa o ludziach, którzy kiedykolwiek próbowali
go zniszczyć. Dopóki nie poznamy konsekwencji… Obiecaj mi, że nie będziesz
niczego próbować.
Jen opuściła rękę i pokiwała głową.
- I co teraz? – zapytała.
- Nie mam pojęcia, mała. Ale nie pozwolę
zrobić ci krzywdy.
O rany, jak dobrze, że znów wróciłaś! :D Teraz może i mi uda się trochę szybciej coś z siebie wycisnąć, bo zauważyłam na przestrzeni czasu, że Twoje pojawienie się zawsze mnie mobilizuje ;)
OdpowiedzUsuńRozdział świetny :) Oczywiście, jak łatwo się domyślić, najbardziej przemówił do mnie fragment z Syriuszem, to się chyba nigdy nie zmieni. Ale bardzo podobały mi się też opisy na początku, scena z Alex, Terry'm i Charlie'm też świetnie rozegrana!
Ciekawa sprawa z tym kamieniem, próbuję sobie przypomnieć poprzednie rozdziały i wykminić, kiedy Syriusza naprawdę siekło na rzecz Jen, czy miała wtedy z sobą ten pierścień? Z nimi jest ta trudność, że iskrzyło między tą dwójką od początku opowiadania, przekomarzali się ze sobą od zarania dziejów i ciężko mi sobie przypomnieć, kiedy "TO" tak naprawdę mogło nastąpić i czy mogło mieć związek z tym, co odkryła Alex...
Mam nadzieję, że na ciąg dalszy nie każesz tak długo czekać! :)
Pozdrawiam gorąco!
M.
Ech, Ty to każesz na siebie długo czekać ;p. Ale zawsze warto ;). Ach ten przebiegły Burns ;p. Z nim zawsze są kłopoty. Skoro ten pierścionek trafiłby w jego ręce, oj na pewno byłoby niebezpiecznie. A co dopiero w ręce...? Przepraszam... w sama-wiesz-kogo :D. I co ma teraz zrobić Jenny? Przecież jak nie będzie na tym panować, to... będzie beznadziejnie. A najgorzej, jeżeli będzie kierowała przyjaciółmi czy swoim tatą, a nawet Alex. Oby coś szybko znaleźli na to, aby ją z tego uwolnić. Udany wątek. Coś tajemniczego, takiego nadzwyczajnego i nie tak szybkiego do pokonania ;p. Trochę nie wiedziałam o kogo chodzi, kiedy wspomniałaś o Alex i tej kłótni... na początku nie wiedziałam kto to. Takie małe zamieszanie z tym. Uwielbiam te młodsze pokolenie. W tym rozdziale wygrała kłótnia Evans i Syriusza. W ogóle ich rozmowy ostatnio bardzo mi się podobają. Albo ta nauka tańca... która w ogóle się przydała? No nie ważne. A nie, przepraszam. Bardziej mi się podobała schadzka... a może randka Jamesa z Syriuszem. Takie przyjacielskie pogawędki. No i bardzo dobrze, wreszcie James stanął też i po stronie Jane. Faktycznie, to dziewczyny zazwyczaj wstydzą się czy coś... powiedzieć imię chłopaka, który im się podoba. Ale żeby coś takiego wynikło u Syriusza Blacka? No, no, no wpadł po uszy ;D. Rozbawiło mnie bardzo, kiedy Syriusz powiedział, że będzie się uczył z Remusem. Już samo "uczył" jest tu chyba dla niego nieco dziwne. Ale dobrze ;p, niech wie, że woli Remusa od niej ;p. On mu nie dał kosza :D. Pozdrawiam, Olka ;) PS jak najbardziej możesz pisać na tym blogu, kto wie może skusisz się na przeczytanie. Tym razem jest to zbiór opowiadań, więc nie trzeba czytać od początku, w sensie od jakiegoś tam rozdziału, bo są jedno rozdziałowe ;p (w-glab-wyobrazni.blogspot.com)
OdpowiedzUsuńDługo czekałam i się doczekałam, warto.
OdpowiedzUsuńSchadzka Jamesa i Syriusza. Pogawędki o miłości, poważne, a takie zabawne!
Ja to bym na miejscu Jen dała komuś en pierścień, komuś komu ufam. Najlepsze rozwiązanie według mnie.
End.
Czytałam już jakiś czas temu, ale tak jakoś ostatnio nie chce mi sie pisać komentarzy... ehh, za leniwa jestem.
OdpowiedzUsuńRozdział był, jak zawsze, świetny. Potraisz tak podnieść na duchu, że zawsze zaglądam tu z wielką ochotą. Poza tym humor - James i Syriusz razem są naprawdę prześwietni, a te skojarzenia xD Naprawdę nawet teraz szczerzę się jak głupia ^^
Sprawa z pierścionkiem nadaje opowiadaniu dość mrocznych kolorków, ale może to i lepiej? Tak na pozór jest świetną bronią, niektórzy mogliby pewnie chcieć go wykorzystać do pokonania Voldzia, albo wręcz przeciwnie - do dostania sie w jego łaski, no ale... no właśnie konsekwencje. Gdyby nawet udało im się użyć go w dobrym celu, korzystając ze złych środków (o ile za dobry cel można uznać zabójstwo Voldka ^^), to czy rzeczywiście samo działanie wciąż byłoby dobre? No i czy po czymś takim ten, kto uzyłby pierścienia i stracił panowanie nad sobą, byłby w zasięgu kogokolwiek? Jako w ogóle kogoś takiego trzymac w ryzach. Tak teoretycznie mozna nic nie robić, mozna ukryć pierścień gdzieś głęboko, zapomnieć o jego istnieniu... ale czy tak się da? Czy w chwili, gdy wydawać się bedzie, ze nie ma innego wyjścia, mimo wszelkich obiekcji, nie użyje się go? Co do zniszczenia - łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Także wątek jak najbardziej interesuący, choć może nie tak jak ten o kryptogejach :P
W ogóle to Syriusza strasznie wzięło... to się chyba już nazywa uzależnienie. Trzeba go skierować do jakiejś kliniki, czy coś ^^
Pozdrawiam.