piątek, 22 listopada 2013

Kiedyś to wszystko było jakieś łatwiejsze



            Serce waliło jej jak młotem, a ona siedziała zasłuchana w to szaleńcze tempo i zastanawiała się, dlaczego aż tak się denerwowała. Od tej rozmowy, od tego spotkania nic nie zależało. Zupełnie nic. Nie spodziewała się też otrzymać informacji, które w jakikolwiek mogłyby zmienić jej życie. Niczego się nie spodziewała. Nie wiedziała nawet, czego mogłaby się spodziewać po tym człowieku. I może to była odpowiedź na podstawowe pytanie, dlaczego nie mogła się uspokoić. Wytarła spocone dłonie o spodnie i zerknęła w kierunku ciemnowłosej sekretarki o uroczej aparycji, która zajęta teraz była przeglądaniem jakiejś dokumentacji. Kiedy spostrzegła, że Jenny ją obserwuje, posłała jej krzepiący uśmiech, który większości ludzi niewiele mógłby pomóc uznany za zbyt odruchowy, ale Jen - zawsze głodna życzliwości - chwytała się najdrobniejszych gestów. Podniesiona na duchu wzięła głęboki wdech, a chwilę później drzwi gabinetu się otworzyły i nadszedł w końcu moment, w którym miał ją spotkać zaszczyt poznania pana Josepha Burnsa we własnej osobie. 
            - Miło w końcu cię poznać, Jennifer. Dużo o tobie słyszałem.
            Za masywnym, ciemnobrązowym biurkiem - jak stwierdziła z pewną ulgą - siedział nie obśliniony bazyliszek, a dobrze zbudowany mężczyzna po czterdziestce, z rzadkimi, kasztanowymi włosami, ukazujący rząd nieskazitelnie białych zębów w tym typowym, wyćwiczonym, profesjonalnym uśmiechu, który nawet Jen od razu rozgryzła. Mimo to nie sprawiał wrażenia potężnego, przerażającego ani niebezpiecznego. Ot, przeciętny Anglik w średnim wieku, jakich wielu na ulicach brytyjskich miast.
            - Ja o panu także – odparła sztywno, uściskawszy wyciągniętą w jej kierunku dłoń i starając się ze wszystkich sił nie pokazać, jak bardzo niezręcznie się czuje. 
            Wskazał jej fotel, a więc usiadła, zapadając się w nim głęboko. Trik stary jak świat i zupełnie w jej przypadku zbędny, lecz i tak zrobił na niej wrażenie.
            - Jak pobyt? - zagaił, wbijając w niej uważne spojrzenie piwnych oczu, którego nie potrafiła podtrzymać dłużej niż dwie sekundy.
            Rozejrzała się po pomieszczeniu, w poszukiwaniu czegoś, na czym mogłaby na dłużej zatrzymać wzrok, ale na próżno - okno miała za plecami, po prawej regał zawalony książkami i dokumentami, po lewej zamknięte drzwi. Przed sobą - prawie puste biurko, nie licząc kryształowej karafki z wodą i dwóch szklanek, i świdrującego ją wzrokiem Burnsa. Nagle poczuła się jak w pułapce.
            - Cudownie - powiedziała cicho i odchrząknęła, nakazując sobie w duchu wziąć się w garść.
            Mężczyzna sięgnął po karafkę, nalał do szklanki wody i władczym ruchem posunął ją w jej kierunku, nie zadając sobie trudu by zapytać, czy miała ochotę się napić. Na ciemnym blacie pozostał mokry ślad, który automatycznie przykuł jej uwagę.
            - Podoba ci się uniwersytet?
            Wzdrygnęła się z zaskoczeniem na to zupełnie niezaskakujące pytanie i podniosła wzrok na mężczyznę, przywoławszy na usta uśmiech. 
            - Spełnienie marzeń studenta.
            - Cieszę się, że tak uważasz - powiedział formalnym tonem, w którym trudno było usłyszeć wspomnianą radość. - Przejdźmy więc od razu do rzeczy. Mój syn przedstawił ci ofertę. Ofertę, która nadal jest aktualna.
            Wzięła głęboki wdech i spojrzała mu prosto w oczy. Miała właśnie, być może, prawdopodobnie, popełnić jeden z największych błędów swojego życia.
            - Tak samo jak moja odpowiedź - odparła, wkładając w te słowa całe zdecydowanie, jakie była w stanie w sobie zebrać. - To bardzo wspaniałomyślne z pana strony, ale zdecydowałam się zostać w Anglii.
            Odpowiedziała jej pełna napięcia, trudna do zniesienia cisza. Tak ciężka, że Jen zaczęła liczyć w myślach owce, żeby tylko nie musieć się w niej zatracać i myśleć o tym, że wolałaby już żeby zaczął wrzeszczeć i grozić. Musiała to przetrzymać, musiała mu pokazać, że nie da sobą tak łatwo manipulować, że jest twarda i odważna i pewna swego. Mimo tego, że wcale nie była. W środku trzęsła się jak malinowa galaretka i wciąż nie potrafiła odpowiedzieć sobie, dlaczego.
            - Pełne stypendium na najlepszym czarodziejskim uniwersytecie. Nieograniczony dostęp do niesamowitej wiedzy. Plus pełne pokrycie kosztów życia tutaj - mówił do niej takim tonem, jakby była głupiutką gąską, do której nie docierają najprostsze fakty. Jak ten, że on proponował ułatwić jej życie w taki sposób, w jaki nawet jej się nie śniło. - Taka oferta się nie powtórzy. A ty tak łatwo ją odrzucasz, jakby to było nic.
            - Och, wręcz przeciwnie, panie Burns – odparła cicho. - Odrzucam ją z ciężkim sercem.
            - Wciąż jednak odrzucasz.
            Zapadła krótka chwila milczenia, jednak o wiele mniej ciążąca i niezręczna niż poprzednia. Teraz, kiedy było już właściwie po wszystkim, Jen poprawiła się w fotelu i odważyła w końcu zadać pytanie, które kołatało jej się w głowie od dawna, a na które nie dostała jeszcze satysfakcjonującej odpowiedzi.
            - Mogę wiedzieć skąd to nagłe zainteresowanie mną?
            - O starych przyjaźniach się nie zapomina - odparł gładko, zbyt gładko, by mogła w to tak po prostu uwierzyć.
            - A tak naprawdę, panie Burns?
            Kolejna chwila ciszy, podczas której mężczyzna zastanawiał się nad czymś głęboko, o czym świadczyła zmarszczka, która pojawiła się pomiędzy jego brwiami. Po dwóch, może trzech minutach podniósł wzrok i pochylił się w jej kierunku, splecione dłonie opierając na biurku, po czym wypowiedział najdziwniejsze słowa, jakie Jenny kiedykolwiek słyszała.
            - Twoja matka zostawiła ci brzemię, nie spodziewasz się nawet, jak bardzo ciężkie. Mogę pomóc ci je udźwignąć. Mogę nawet zdjąć je z twoich ramion.
            Przez chwilę patrzyła na niego bezmyślnie.
            - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi – odparła, kręcąc nieznacznie głową z lekkim uśmiechem.
            - Ciąży na tobie klątwa. – powiedział z mrożącą krew w żyłach powagą. – Od momentu, kiedy trafił w twoje ręce ten pierścionek. 




            I mam nadzieję, że u ciebie leje jak z cebra, przeklęta zarazo!, zakończył list tym przepełnionym życzliwością, niemal czułym, życzeniem i złożył kartkę na pół, po czym skrzywił się i zmiął ją w dłoniach. Co za kretyn, przecież obiecał sobie (obiecał sobie!), że nie będzie robił z siebie durnia, że odpocznie od niej, że nie będzie do niej pisał! Jak nisko jeszcze miał się stoczyć przez tę durną, dzieciuchowatą, wkurzającą kretynkę i dlaczego kiedy jej nie ma myślał o niej sto razy bardziej intensywnie niż wtedy, kiedy była? Och, dlaczego nikt nie przywali mu po tym pustym łbie, nie upije - jak Anette Moore w piątej klasie - miłosnym eliksirem, nie zajmie jego myśli na dłużej niż piętnaście sekund, żeby nie musiał myśleć o tej bździągwie, która teraz pewnie chichocze w  towarzystwie opalonych mózgowców i bez trudu podbija ich serca, i z uśmiechem daje się całować po policzkach, zawsze to robi, idiotka, tak jakby nie wiedziała, jak łatwo stracić dla niej głowę.
            Warknął wściekle pod nosem i uderzył pięścią w blat stołu, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenie Petera. A zdziwione spojrzenie Petera śledziło każdy jego kolejny ruch - od zerwania się nagle z krzesła, przez wyrzucenie zmiętej kartki do śmietnika i wyjście z biblioteki bez słowa, a z głośnym trzaśnięciem drzwi, które bardzo zirytowało panią Pince. Ponieważ Peter ani nie był jedynym, który uważnie obserwował Syriusza, ani nie był głupi - od razu zerwał się z miejsca po to, by wyłowić z kosza na śmieci syriuszowy list. Usłyszał jak ciemnowłosa Gryfonka tuż za nim klnie pod nosem. Było coś przerażającego w tych dziewczynach. Było też coś uderzająco autentycznego w tych kilku zdaniach mało zgrabnie, a przecież w takim skupieniu!, nakreślonych przez Syriusza. Coś, co sprawiło, że Peter zawahał się w momencie, kiedy na ustach miał już zaklęcie potrzebne do doszczętnego zniszczenia tego kawałka pergaminu. Raz jeszcze rzucił okiem na tekst, uśmiechnął się lekko i złożywszy kartkę na pół, włożył ją do wewnętrznej kieszeni szaty i wyszedł z biblioteki.
            Syriusz tymczasem szedł przed siebie, nieco spokojniejszy, a uniesione głosy który wypełniały korytarz bardziej intrygowały go niż niepokoiły, szczególnie że miały brzmienie zdecydowanie dziecięce. Niespiesznie skierował swoje kroki za zakręt, w pobliże łazienki dla prefektów. Uśmiechnął się z pewnym rozczuleniem, kiedy zobaczył dwójkę drugoklasistów, Krukona i Gryfona, mierzących do siebie. Ależ są groźni, pomyślał z pobłażliwością właściwą siódmoklasiście, patrząc na ich zmarszczone brwi i zacięte miny. Oni z kolei nie dostrzegli go, byli zbyt skupieni na przeciwniku; zauważyła go tylko przelękniona Krukonka o mysich włosach, ale ona nie odezwała się słowem.
            - No już, już – powiedział tonem starszego brata, wyciągając z ręki Gryfona różdżkę. – Bo zaraz zrobicie sobie krzywdę – dodał, zaklęciem rozbrajając młodego Krukona, zanim ten zdążył się w ogóle zorientować w sytuacji.
            Obaj chłopcy spojrzeli na niego ze złością. Nikt nie lubi, kiedy przerywa się jego pojedynek na śmierć i życie, a ten, na domiar wszystkiego, zapewne miał się odbyć o honor tej nadobnej damy, która teraz wyglądała na skrajnie przerażoną interwencją siódmoklasisty. I to tego siódmoklasisty. Dziewczyny padną z wrażenia, jak im opowie. 
            - Nie jesteś prefektem. – Pierwszy z zaskoczenia otrząsnął się Gryfon i on, oczywiście, miał w sobie wystarczająco buty, by odezwać się do Syriusza w ten sposób.
            Black poklepał go po głowie i odezwał się protekcjonalnym tonem, o którym był pewny, że nie spodoba się chłopcu. Sam dostawał szału, kiedy był w jego wieku i ktoś mówił do niego w ten sposób.
            - Jestem waszym starszym kolegą i martwię się o wasze bezpieczeństwo.
            - Akurat – warknął pod nosem młody, na co Syriusz pochylił się, by się z nim zrównać.
            - Znam też kilka fajnych zaklęć, a ponieważ przygotowuję się do egzaminów, mogę chcieć je potrenować – powiedział cicho, ale jednocześnie na tyle głośno, by i pozostała dwójka mogła go usłyszeć. Dzieciakom wyraźnie zrzedły miny, a on wyprostował się z zadowoleniem i zobaczył na końcu korytarza znajomą postać, której zasalutował krótko. – Nadchodzi Panna Praworządna we własnej osobie, więc jeśli nie chcecie zarobić szlabanu, zmiatajcie.
            Kiedy zobaczyli o kogo chodzi, nie trzeba im było powtarzać dwa razy. Ruszyli pędem w odwrotną stronę niż ta, z której nadchodziła Lily, na której twarzy malowała się najwyższego stopnia podejrzliwość.
            - Znowu straszysz pierwszaków? – zapytała, zaplatając ramiona na piersi.
            - Gorzej – odparł i westchnął ciężko dla lepszego efektu. – Przerywam bójki, zamiast je wszczynać. – Nagle uświadomił sobie pewien niepokojący fakt i spojrzał na nią z autentyczną paniką w oczach. – Evans, ja dziadzieję.
            Złożyła dłonie i opuściła głowę, z trudem walcząc z uśmiechem. Kilka luźnych, nieokiełznanych frotką kosmyków opadło jej na czoło, dając niezwykle uroczy efekt.
            - Zarządźmy trzy minuty ciszy, by nad tym poubolewać.
            - A propos ubolewania nad tragicznym losem – mruknął, wetknął dłonie w kieszenie spodni i szurając stopami ruszył w stronę Wieży Gryffindoru, a ona wraz z nim. – Gdzie twoja brzydsza połówka?
            Posłała mu niezbyt przychylne spojrzenie, które uwielbiał ignorować.
            - Miałam pytać o to samo. To w końcu też twoja brzydsza połówka.
            Zerknął na nią z sugestywnym uśmiechem.
            - Proponujesz trójkąt, Evans? - mruknął w tak kokieteryjny sposób, że nie potrafiła nie przewrócić oczami.
            - Uwielbiasz doszukiwać się podtekstów, co nie?
            - Nazwij to moim hobby - odparł niedbale.
            Po chwili znaleźli się pod portretem Grubej Damy i rzuciwszy jej hasło, przeszli przez dziurę pod portretem. 
            Lily zawsze uważała za niezwykle ciekawy efekt, jaki Syriusz miał na ludzi, kiedy wkraczał do pełnego pomieszczenia. Tak jakby ich elektryzował. Nie musiał nawet nic mówić, wystarczy, że wszedł i rozejrzał się dookoła, a już większość spojrzeń skierowanych było na niego. Doskonale wiedziała, że i on zdawał sobie z tego sprawę, ale ignorowanie zainteresowania było chyba częścią jego gry, nonszalanckiego stylu jaki sobie upodobał, a w rezultacie i sposobem na podsycenie aury, jaka go otaczała. 
            Bywały jednak i dni, kiedy lubił tak po prostu wejść i krzyknąć od progu coś w stylu:
            - Hej James, obiecałeś mi randkę!
            Po to tylko, żeby zwrócić na siebie uwagę i narobić zamieszania. 
            Dziewczyny w kącie zachichotały jak na komendę, kilka bardziej rozsądnych wymieniło tylko wymowne spojrzenia. Lily, jako najbardziej rozsądna ze wszystkich oraz najbardziej zaskoczona, szybko przybrała minę pod tytułem "nie ma mowy, nawet nie próbuj ukraść mi chłopaka".
            - Dzisiaj? Teraz? Mieliśmy powtarzać do egzaminów! - odezwała się, kierując te słowa ni to do Jamesa, ni Syriusza. 
            Black objął ją ramieniem.
            - Jakże mi przykro, wiedźmowata - powiedział cicho, przyciskając ją do siebie. -  Ale wierz mi, wasz związek na pewno zyska na jakości, jeśli nie będziecie całego czasu spędzać razem.
            Posłała mu kolejne nieprzychylne spojrzenie.
            - A ja oczywiście z nabożnością przyjmę twoją radę, bo przecież jesteś takim znawcą w kwestii związków.
            - To było niemiłe – odparł, po czym zwrócił się do przyjaciela, który właśnie do nich podszedł. – James, wlep jej szlaban za prowokowanie konfliktów. 
            Potter spojrzeniem domagał się wyjaśnień.
            - Nic nie zaszło, James, Black histeryzuje. Nudzi mu się. Widać źle na niego wpływa rozłąka z ulubioną przytulanką.
            - Uważaj Evans, bo robią ci się brzydkie zmarszczki jak starasz się być złośliwa –  rzucił Syriusz, wywołując u Lily prychnięcie połączone ze wzniesieniem oczu do nieba, po czym przybrał poważną minę i ton. – James, obawiam się, że nadszedł ten moment. Sytuacja patowa, konflikt tragiczny. Twoje być albo nie być – zapowiedział oficjalnie, po czym dorzucił cicho: - Pantofelkiem.
            Lily po raz kolejny przewróciła oczami.
            - O, subtelności! Na imię ci Black. 
            James z rozbawieniem patrzył to na Syriusza, to na Lily. 
            - Powinienem zacząć rymować? - wtrącił.
            - Skąd, króliczku. - Syriusz poklepał go pieszczotliwie po policzku. - Nie przegrzewaj się. Idziesz czy zostajesz? – rzucił, wskazując kciukiem na wyjście z pokoju wspólnego.
            - Obiecałem, Lily – James zwrócił się do dziewczyny, ściskając lekko jej dłoń. - To ważne – dorzucił jej wprost do ucha, muskając ustami jej policzek. Trochę ją tym udobruchał, nie na tyle jednak, by całkiem wyzbyła się podejrzliwości. 
            - Ale chyba nie idziecie do… - zaczęła głośno, ale zaraz się zreflektowała i dokończyła nieco ciszej. – Dobrze wiesz, gdzie.
            Syriusz zadarł głowę i uśmiechnął się do sufitu.
            - Oczywiście, że tak, gwiazdeczko.
            - James!
            - Lily! - zawołał Potter, tym razem łapiąc ją za obie dłonie. - Muszę! To mój męsko-przyjacielski obowiązek.
            I super zabawa, dodał tylko w myślach, bo nie śmiał powiedzieć tego na głos. Lily jednak była nieugięta.
            - Jeśli z nim tam pójdziesz, nie odzywaj się do mnie.
            James skrzywił się.
            - Lily, nie bądź taka.
            - James, ona jest taka – wtrącił spokojnie Syriusz, jakby tłumaczył mu coś, czego tłumaczyć nie trzeba. –  Przejdzie jej, jak zwykle.
            Gdyby spojrzenie Lily mogło zabijać, to jedynym powodem dla którego Black nie padłby trupem na miejscu, było to, że James nigdy by jej tego nie wybaczył. Olbrzymim wysiłkiem było też nie sięgnięcie po różdżkę, ale nie chciała tego robić przy tylu świadkach. Kwestia reputacji. Jej mina jednak wyraźnie mówiła, że Syriusz od teraz musi się trzymać na baczności, bo nie zna dnia ani godziny. James widział to wszystko aż nazbyt dobrze i przez krótką chwilę w jego głowie panował chaos wywołany walką dwóch olbrzymich sił, a obie bezwzględnie wymagały od niego, że opowie się po właśnie jej stronie. Jak dobrze, że chodziło tylko o jeden wieczór. Dzięki temu cmoknięcie jej w policzek na pożegnanie, jakkolwiek gorzkie, nie było aż tak trudne.


            Ernest Clogsworth, pieszczotliwie zwany stukniętym Erniem, był człowiekiem o nadszarpniętej reputacji i złotym sercu. Prowadził niewielki sklep, do którego nie zachodzili ludzie pragnący być uważanymi za szanowanych - nie zachodzili w ciągu dnia znaczy się, bo prawdopodobnie nie było osoby, która nie przekroczyłaby jego progu przynajmniej raz. Było wiele plotek dotyczących zarówno sklepu, jak i samego Ernesta, a jedna z nich głosiła, że czasem sprzedawał uczniom Hogwartu whisky, ale nikt nigdy ani mu tego nie udowodnił, ani go nie przyłapał, więc pogłoska ta była równie prawdopodobna jak to, że od lat był z wzajemnością zakochany w Dumbledorze.
            Ernie nie zdziwił się ani trochę na widok dwóch chłopców wchodzących z uśmiechem do jego sklepu. Nie wiedział jak udaje im się wykraść ze szkoły o tak dziwnych porach, ale nigdy o to nie pytał. Jak mało kto wiedział, że czasem lepiej wiedzieć mniej niż więcej. I tak pewnie by mu nie powiedzieli, zresztą, ostatecznie, co go to obchodziło? 
            - Jak interes, Ernie?
            - Trzyma się. 
            - Masz jakieś wieści?
            - Słyszałem o waszym ognisku – mruknął, ignorując pytanie, a jego twarzy przybrała trudny to zidentyfikowania wyraz. Nie odpowiedzieli. 
            Mężczyzna wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Ledwo zauważalnie zerknął na pustą, rozświetloną ostatnimi promieniami zachodzącego słońca ulicę, po czym sięgnął pod ladę i wyjął rozlatującą się, starą gazetę. Dyskretnie stuknął w nią różdżką mamrocząc coś pod nosem i nagle ich oczom ukazał się najnowszy egzemplarz tygodnika zatytułowanego Prorok Poprawiony.
            James i Syriusz wymienili zaskoczone spojrzenia i bez słowa czekali na wyjaśnienia.
            - Voldemort ma kontrolę nad redakcją, wszyscy drżą o życie. Nie mogą się zwolnić ani otwarcie się sprzeciwić, ale mają charaktery i dostęp do informacji – wyjaśnił krótko, po czym spojrzał na nich znacząco. – Informacje rozprowadza się bez podawania źródła, a Poprawionego udostępnia tylko sprawdzonym osobom. – powiedział, a James kiwnął głową ze zrozumieniem. Ernie zamienił gazetę z powrotem w stertę papieru i posunął ją w ich kierunku. - Hasło to ostrokrzew. Będzie się zmieniać, wiecie kogo pytać.
            Syriusz zmniejszył gazetę zaklęciem i ostrożnie schował ją do kieszeni. Pokręcili się jeszcze chwilę po sklepie, kupili butelkę ognistej i wyszli na zewnątrz, kierując swoje kroki w stronę Wrzeszczącej Chaty. Zaszedłszy aż do lasu, ukryli się pomiędzy drzewami przed wzrokiem ludzi z miasteczka i usiedli na ziemi, opierając się o rozłożyste pnie.
            - Wychodzimy z Hogwartu prosto na wojnę - odezwał się James, przytykając butelkę do ust. Przechylił ją, a pieczenie w przełyku i rozchodząca się po ciele fala gorąca trochę go otumaniły. Otarł usta rękawem. - Stary, ale nam się trafiło - dorzucił i wziął kolejny łyk, który nigdy nie miał w sobie intensywności tego pierwszego. 
            - Szczerze? - Syriusz skubał źdźbło trawy, na jego ustach lekki uśmiech. – Nie mogę się już doczekać. Potrzebuję coś robić. Aż mnie palce świerzbią.
            - Frank mówił, że jego ojciec słyszał, że mają skrócić kurs na aurora. Trzy semestry – powiedział James, zakręcając butelkę i rzucił ją w kierunku Syriusza.
            - Śmierdzi desperacją – odparł, łapiąc ją w locie. – Musi być o wiele gorzej niż przypuszczamy.
            - Lepiej dla nas.
            - Pewnie że tak. 
            Syriusz pociągnął porządnie z butelki, obaj zamilkli na moment.
            - Wiesz co będzie pierwszą rzeczą, którą zrobię jak to się skończy?
            - Ożenisz się z Evans? - Syriusz wymownie uniósł brew i rzucił mu ognistą. Nie potrzebował potwierdzenia, szeroki uśmiech przyjaciela mówił wszystko. - Nie wymagaj ode mnie żebym skakał z tego powodu z radości.
            - Trochę jednak będę – odparł James, jakby trochę urażony.
            - Od tego będziesz miał... - Zamiast dokończyć, Syriusz zaklął w duchu. Znowu ona, czemu ciągle ona? James popatrzył na niego z mieszanką niedowierzania i politowania.
            - Nie no stary, nie chrzań. Nie będziesz chyba bawił się w takie pieprzenie.
            - Jakie pieprzenie? - Syriusz spojrzał na niego ze zdziwieniem.
            - Jej-imię-nie-może-przejść-mi-przez-gardło – powiedział z drwiną. – Babiejesz – dorzucił i napił się, nie przejmując się szyszką, którą Black trafił go w ucho.
            - Odezwał się ten, który przez dwa lata chlipał do poduszki, bo Evans go olewała.
            James wyszczerzył zęby w uśmiechu.
            - Przynajmniej coś robiłem - powiedział w taki sposób, że Syriusz mógł tylko prychnąć w próbie ukrycia uśmiechu. Całkiem nieudanej zresztą. – Jesteś przyzwyczajony, że wszystko dostajesz na tacy – orzekł Potter, a Syriusz posłał mu wymowne spojrzenie. Nie wierzył, że usłyszał coś tak mało prawdziwego i to jeszcze od Jamesa. James zreflektował się. – Okej, źle się wyraziłem. Jesteś przyzwyczajony, że wszystkie podają ci się na tacy.
            Syriusz prychnął.
            - Udzielasz mi rady?
            James wzruszył ramionami.
            - Nie wiem, stary. Nie chcę ciągle wybierać między tobą, a dziewczyną. Kiedyś to wszystko było jakieś łatwiejsze – mruknął James, rysując patykiem na ziemi jakieś znaczki. Syriusz pod wpływem tych słów poczuł coś, co bardzo niewielu ludziom udawało się u niego wzbudzić i aby zagłuszyć odrobinę to gryzące uczucie, pociągnął z butelki. James spojrzał na niego poważnie. - Ale wiesz, że w razie czego obiję ci gębę.
            Black uśmiechnął się.
            - Od tego jesteś.
            - Co zrobisz?
            Syriusz wzruszył ramionami.
            - Najchętniej cofnąłbym czas albo wypiłbym jakiś pieprzony eliksir zapomnienia, bo to wszystko to jedno wielkie gówno. A najgorsza jest świadomość, że nawet gdybym miał możliwość, to i tak bym niczego nie wypił ani nie cofnął, bo nie umiem z niej zrezygnować, chociaż proponowała to z milion razy i zaproponuje pewnie kolejny milion, co za pierdolony koszmar.
            James nie umiał znaleźć dobrej odpowiedzi, słów pocieszenia, niczego. Wyciągnął tylko w jego kierunku butelkę z whisky, którą on przyjął i wziął kilka wyjątkowo porządnych łyków. Otarł usta wierzchem dłoni, jego oczy zalśniły w półmroku od nadmiaru alkoholu.
            - Dzisiaj pieprzona Grace Dawson zaproponowała mi, że możemy się razem pouczyć! Grace dała-mi-kosza-dwa-razy Dawson! Przymilała się jak kociaczek. I wiesz co jej powiedziałem? Że obiecałem już Remusowi, że się z nim pouczę!
            James ryknął śmiechem.
            - Opowie to komukolwiek i pójdzie plota, że jesteśmy z Luniem kryptogejami. – powiedział Syriusz i przyłożył sobie butelkę do ust. – Wszystko przez tę głupią bździągwę.



            Pukanie do drzwi. Pukanie tak znajome, że zamarła bez ruchu, a jej oczy zaszły łzami. Nie chciała otwierać, chciała udawać, że jej nie ma, jednocześnie wiedząc, że on doskonale wiedział, że jest.
            - Joes, proszę cię. – Usłyszała przez drzwi jego głos, a jej serce skurczyło się w piersi. Zdała sobie sprawę, że już dawno nie było jak kiedyś i że on odejdzie jeśli mu nie otworzy. Ta myśl wydała jej się nagle tak przerażająca, że zerwała się z miejsca i podbiegła do drzwi. Szarpnęła za klamkę, ich spojrzenia się spotkały. Patrzyli na siebie bez słowa, zupełnie inaczej niż na imprezie. Bez uśmiechu. Bez zgrywania się przed Jen czy kimkolwiek innym. Bez udawania, że między nimi wszystko było normalnie i że byli tylko starymi znajomymi, którzy przypadkowo i z radością spotykają się po latach. Bez udawania, że nie unikali się przez kilka ostatnich lat, bez udawania, że nie próbowali żyć uciekając od wspomnień, próbując nie rujnować sobie nawzajem życia. Bez udawania, że udało im się zapomnieć. Bez udawania, że życie wydawało się lepsze niż było kiedyś i że w głębi duszy nie żałują.
            - Jak się masz, Charlie? – zapytała lekko ochrypłym głosem. Nic innego nie przyszło jej do głowy.
            - Mogę wejść?
            Bez słowa przesunęła się, robiąc mu przejście. Zamknęła za nim drzwi, ale nie odwróciła się w jego stronę.
            - Nie powinieneś tu przychodzić.
            - Gówno prawda – odparł ostro i napił się prosto z otwartej butelki jakiegoś śmiesznie drogiego wina, które stało na mahoniowym stoliku. Przez chwilę patrzył przez okno, jakby zbierając myśli. – Wiedziałem, że tu będziesz, Joes – powiedział w końcu, zaskakująco miękko, a ona doskonale wiedziała, że nie miał na myślu tylko tego pokoju hotelowego.
            - Ja też – odparła, w końcu się odwracając.
            Starała się o nim myśleć, że był kimś innym, zupełnie innym człowiekiem niż ten, którego kiedyś znała. Że tamten Charlie Flynn nie ma nic wspólnego ze stojącym przed nią mężczyzną. Że ten tutaj nie ma znamienia na łopatce, skłonności do gubienia wszystkiego ani najszerszego uśmiechu świata.
            - Nie będziemy chyba teraz wspominać, co? – zapytała, kiedy rozsiadł się w cudacznie zdobionym fotelu z butelką jej wina na kolanach. Tak bardzo nie pasował do obrazka.
            - Nie będziemy.
            - Przyszedłeś poważnie porozmawiać? – zapytała i zrobiło jej się słabo na samą myśl. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego po tylu latach wciąż robiło jej się słabo. – Daj mi się chociaż napić – powiedziała, wyciągając w jego kierunku rękę. 
            Nie podał jej butelki, zamiast tego złapał ją za lewe przedramię i wykręcił je lekko. Właściwie nie potrzebował tego robić (przecież wiedział), ale gdy znów zobaczył ten tatuaż na jej skórze, poczuł nieprzyjemnie ukłucie w środku, ukłucie na które w pełni zasługiwał.   
            - Wciąż go masz – powiedział oskarżycielskim tonem, próbując uchwycić jej spojrzenie, ale ona wcale na niego nie patrzyła, wprawnie udając obojętną.
            - Sentyment.
            - Nie, Joes. Torturujesz się nim. Za długo to trwa, nie czujesz tego?
            - Przestań pieprzyć, Flynn! – warknęła, wyrywając rękę z jego uścisku. – Nie pouczaj mnie.
            - Więc ogarnij się w końcu!
            Przerwało im pukanie do drzwi. Ostrożne, jakby podejrzliwe, a jednocześnie wystarczająco natarczywe, by mogli je usłyszeć. Nie dające się rozpoznać. Alex rzuciła mężczyźnie jeszcze jedno, ostrzegawcze spojrzenie i podeszła do drzwi. Otworzyła je.
            - Terry? – zawołała odrobinę za głośno. –  Co ty tu robisz?
            - Cieszę się, że jestem nie w porę – odparł, ponad jej ramieniem wpatrując się w popijającego wino w jej pokoju hotelowym mężczyznę, który na dodatek miał na tyle tupetu, by wyciągnąć butelkę w jego stronę w geście toastu. Dupek.
            Alex musiała poklepać Terry'ego po policzku, by zwrócić na siebie jego uwagę.
            - Co ty tu robisz? – powtórzyła z naciskiem.
            - Mam odpowiedzi – odparł, a ona zrozumiała bez dalszych wyjaśnień i  bez słowa czym prędzej wprowadziła go do pokoju. Zamknęła drzwi i patrzyła na niego w pełnym napięcia wyczekiwaniu.
            - Mów!
            - Ty pierwsza – mruknął.
            Wiedział, że nie miał ani prawa, ani obiektywnego powodu, by czuć się urażony, ale nie potrafił zapanować nad palącym uczuciem, które opanowało go już w momencie, kiedy usłyszał przez drzwi jej głos mieszający się z nieznanym mu, męskim głosem.On sobie flaki wypruwał żeby rozwiązać jej zagadki, a ona w tym czasie zabawiała się z facetami? Wytłumacz się, kobieto.
            - Chyba żartujesz! – zawołała z niedowierzaniem, które zamieniło się w zrezygnowanie kiedy zobaczyła jego zaciętą minę i zrozumiała, że wcale nie żartuje, ani odrobinę. Miał informacje, na które czekała od miesięcy, istotniejsze dla niej niż cokolwiek innego, a dąsał się o siedzącego w fotelu, w pełni ubranego faceta! – Jesteś niemożliwy, gorszy niż dziecko!
            - Charlie Flynn. – Usłyszała za swoimi plecami i zobaczyła, że Charlie stał tuż za nią i wyciągał w kierunku Terry'ego dłoń. – Kuzyn od strony ojca – dorzucił, od niechcenia kładąc dłoń na ramieniu Alex w taki sposób, by Terry mógł zobaczyć obrączkę na palcu, co nie było może nazbyt subtelne, ale w oczywisty sposób go uspokoiło i uśpiło jego czujność na tyle, by nie dostrzec sposobu w jaki Alex zacisnęła szczęki.
            - Terry Brooks.
            - Skończony kretyn – dokończyła za niego prezentację Alex. – A teraz gadaj, bo nie ręczę za siebie.
            Terry uniósł dłonie w obronnym geście, po czym spoważniał.
            - Złe wieści, Ross. Zaawansowana-czarna-magia złe wieści.
            Alex poczuła, że nogi się pod nią uginają i usiadła na brzegu łóżka, na tej idealnie białej pościeli. Charlie spojrzał na nią z niepokojem, zupełnie niczego nie rozumiejąc, po czym popatrzył na Terry’ego, który wyglądał jakby zastanawiał się, w jaki sposób o wszystkim jej powiedzieć.
            - Zamieniam się w słuch – ponagliła go sztywno, a on sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej małe, metalowe pudełko wyściełane w środku miękkim atłasem. Otworzył je.
            - Wyszedłem od oczywistych założeń; po pierwsze: ktoś chciał go ukryć i po drugie: tylko kamień promieniujący niepowtarzalną, potężną energią musiałby być zamknięty w tak rzadkim i wysoce energochłonnym naczyniu by to zrobić. To zawęziło trochę pole poszukiwań. Wynik nie napawa jednak zbytnim optymizmem. – Terry zamilkł na moment, jakby nie wiedział, w jaki sposób kontynuować swój wywód. W palcach obracał błyszczący w świetle kamyk. Westchnął ciężko. – Bez gotowego użyć tej mocy właściciela w pobliżu trudno jest na sto procent to stwierdzić, ale mam mocne podstawy by podejrzewać, że ten niepozorny okruszek, to kamień Medery.
            - Kogo?
            - Medery. Średniowieczna czarownica, mistrzyni eliksirów. Specjalizowała się w truciznach, doprawdy urocza postać.
            - Do rzeczy, Terry – przerwała mu. – Nie mam całego wieczoru.





            Było wietrznie i pochmurno, dokładnie tak, jak lubiła najbardziej. Wiatr szarpał czubkami drzew, liście szumiały, a w tym dźwięku zawsze odnajdowała coś kojącego. Przymknęła oczy i uniosła podbródek, wystawiając twarz na chłodne podmuchy. Nie próbowała ujarzmiać rozwianych włosów. Przez chwilę stała bez ruchu, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem na ustach, by zaraz leniwym krokiem ruszyć w kierunku szklarni. Nie weszła do środka, podeszła tylko do rosnącego przy wejściu krzewu i zbliżyła twarz do jasnożółtego kwiatu, który z daleka przykuł jej wzrok. Przez chwilę napawała się jego słodkim zapachem i delikatnie dotknęła jego płatków, walcząc z pokusą, by go zerwać i zabrać ze sobą. Bez sensu, przeszło jej przez myśl. Przecież doskonale wiedziała, że ta odmiana po zerwaniu bardzo szybko traci swój uroczy aromat. A mimo to chciała, choćby przez chwilę, mieć go tylko dla siebie. Nie tylko jego, zdała sobie sprawę, czując nagły ucisk w żołądku. Czyżby stawała się zaborcza? Ona? Dziewczyna, której nikt, nawet jej najlepsza przyjaciółka, w życiu nie podejrzewałaby o tę paskudną cechę? I nie chodziło wcale o Pearl, no, może nie aż tak bardzo.
            Wiedziała, ze on coś ukrywać, coś… większego. Nie chciała naciskać. Nie chciała pytać, nie chciała się domyślać, nie chciała dowiadywać się od innych. Chciała żeby to on jej powiedział. Wtedy, kiedy będzie gotowy jej powiedzieć.
            Nie lubiła dopuszczać do siebie tej myśli, z każdym dniem coraz  bardziej natarczywej, ale czasem wątpiła, że to kiedykolwiek się stanie. Czasem miała wrażenie, że im bliżej niego chciała być, tym bardziej on się oddalał. Czasem nie wiedziała już, czy on chciał jej jeszcze koło siebie, tak naprawdę. Nieważne jak wiele ich łączyło, jak wiele dobrych chwil dzielili, jak dobrze im było razem. Pomiędzy nimi była ta niewidzialna bariera, której ona nie potrafiła przekroczyć. Nie potrafiła tak długo jak on jej na to nie pozwalał, pozostawiając ją bezsilną i coraz bardziej rozgoryczoną. Mogła walić w ten mur pięściami i płakać, mogła go błagać, ale o co? Mogła postawić mu ultimatum, ale wtedy tylko by na tym straciła. Czuła jak coś pomału, ale konsekwentnie, wyślizguje się z jej uchwytu, a ona, desperacko nie chcąc dać temu uciec, mogła tylko zaciskać kurczowo palce. Nie wiedziała, jak długo jeszcze da radę. Dlaczego jej nie ufał?
            Nie potrafiła znaleźć natychmiastowej odpowiedzi, a zaraz przestała jej szukać. Zobaczyła go z daleka, jak idzie w jej kierunku. Uśmiechał się, wywijając w ręku szkarłatną parasolką. Choćby chciała, nie potrafiłaby nie zareagować uśmiechem na jego widok, nie potrafiłaby na chwilę nie zapomnieć i zatracić się w pocałunku równie słodkim, co krótkim.





            Odkładała tę rozmowę tak długo, jak tylko mogła. Terry i Charlie nie pomagali, nagle łącząc siły i wspólnie nalegając, że trzeba powiedzieć jej jak najszybciej dla jej własnego dobra, niewypowiedzianie irytując tym Alex, tym bardziej, że doskonale zdawała sobie sprawę, że mieli rację. Ale jak, jak do jasnej cholery, miała powiedzieć własnej siostrzenicy, dziecku jeszcze przecież, pełnemu nadziei i radości dziecku, że jej własna matka prawdopodobnie zrujnowała jej życie, zrzucając na nią jedno z największych okropieństw świata i nieświadomie nasyłając na nią największych skurwieli, jakich nosiła ziemia. Alex zabrałaby jej ten cholerny kamień bez mrugnięcia okiem, ba! zrobiłaby to z radością, gdyby nie świadomość, że to posunięcie naraziłoby zarówno Jenny, jak i jej ojca na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Nikt by się wtedy z nimi nie szczypał, tego była pewna. Najlepszą opcją było, jak na razie, oddanie kamienia Jen, ale czy ktoś mógł ją winić o to, że tak bardzo nie chciała tego robić?
            - Ciociu? – głos Jen przywołał ją do rzeczywistości. Dziewczyna siedziała po turecku na swoim łóżku, na jej twarzy malowało się napięcie. – Wiesz już o co chodzi z pierścionkiem, prawda?
            Od rozmowy z Burnsem nie była w stanie myśleć o czymkolwiek innym. Ciąży na tobie klątwa, powiedział, a ona tak bardzo nie chciała wierzyć w coś tak idiotycznego i zupełnie przecież nierealnego. Powiedział, że pierścionek to nie rodzinna pamiątka, a przeklęty przedmiot i że on potrafi zdjąć to przekleństwo, wystarczyło mu zaufać, wystarczyło zrzec się pierścienia. Nie chciała tego zrobić wiedząc o istnieniu dziwnego kamienia i o tym, że pierścionek-skrytka w tamtym momencie był pusty. Nie chciała żeby wiedział, że ona wie. Nie mówił jej całej prawdy. A teraz miała ją poznać. Po zachowaniu ciotki czuła, że nie jest to prawda, którą chciała usłyszeć.
            Alex usiadła tuż obok niej i wyciągnęła kamyk z metalowego pudełka. Złapała Jen za rękę, rozprostowała jej palce i położyła go na jej rozłożonej dłoni. Kamień zamigotał, zupełnie tak, jak wytłumaczył jej to Terry, zdając tym samym ostateczny test i obdzierając ją z ostatnich szczątków nadziei. Z trudem powstrzymała cisnące się do oczu łzy, nie była w stanie powstrzymać kurczącego się z żalu serca.
            Jak miała, jak mogła, jej o tym powiedzieć?
            - Schowaj go – odezwała się cicho, a Jenny spełniła jej polecenie, ostrożnie wkładając kamyk do pierścionka, po czym zamknęła go i odłożyła na bok.
            - Cokolwiek to jest, chcę wiedzieć – odezwała się z niezwykłą stanowczością.
            Alex spojrzała na nią, lekko zaskoczona, a widząc gorącą determinację w oczach siostrzenicy kiwnęła głową. Ostatecznie nie miała prawa trzymać tego dla siebie.
            - To legendarny kamień, do niedawna nikt nie wierzył w jego istnienie. Jedna z najpotężniejszych rzeczy, jaka kiedykolwiek powstała. Wystarczy wziąć go do ręki, popatrzeć na człowieka i tyle. Jest twój. Bez szans na obronę. Poznajesz każdą jego myśl, każde uczucie i każdą emocję i możesz z nimi zrobić, co zechcesz. Sprawić, że się w tobie zakocha, zwariuje, umrze z głodu albo na twoich oczach skoczy pod pociąg.
            Jen potrzebowała kilku minut by przetrawić te informacje.
            - Coś jak... legilimencja i imperius... w jednym?
            - Razy dziesięć – odparła, a widząc rodzącą się ekscytację w oczach Jen, kontynuowała: – Nic za darmo, oczywiście. Kiedy już zaczniesz, właściwie nie możesz już przestać. I nie myśl sobie, że ty będziesz wystarczająco silna, by to kontrolować. Wszyscy kiedyś tak myśleli, nikt nie był. Kiedy możesz dowolnie sterować innymi, przestaje ci wystarczać ich wolna wola, chcesz podporządkować sobie wszystko i wszystkich. Wariujesz doszczętnie.
            Jen przygryzła wargę, próbując jakoś poukładać sobie w głowie to wszysto, ale było to zbyt nieprawdopodobne, by tworzyć w jej umyśle logiczną całość. Zwyczajnie nie potrafiła jeszcze zrozumieć i przyswoić ani tych objaśnień, ani ich konsekwencji, ani tego, że ta historia miała dotyczyć teraz jej.
            - Dlaczego po prostu mi go nie ukradli? Mieli z milion okazji.          
            - Używać może go tylko osoba, której został przekazany przez poprzedniego właściciela. Dlatego Burns cię potrzebuje. Dlatego chciał cię tu sprowadzić i odegrać dobrego wujka. Żebyś mu zaufała. Żebyś była mu wdzięczna. Żebyś po dobroci oddała mu pierścionek z kamieniem w środku. Niestety, wszystko diabli wzięli. 
            - Skąd wiedział, że go mam? 
            - Tego mogę się tylko domyślać. 
            - No to zniszczmy go – zaproponowała nagle, wyciągając po niego rękę, ale Alex złapała ją za przegub. Jenny spojrzała na nią z zaskoczeniem. 
            - Obiecaj mi, że nie będziesz tego próbowała – powiedziała z naciskiem. – Kamień jest silnie związany z właścicielem, a Terry nie znalazł ani słowa o ludziach, którzy kiedykolwiek próbowali go zniszczyć. Dopóki nie poznamy konsekwencji… Obiecaj mi, że nie będziesz niczego próbować. 
            Jen opuściła rękę i pokiwała głową.
            - I co teraz? – zapytała.
            - Nie mam pojęcia, mała. Ale nie pozwolę zrobić ci krzywdy.

4 komentarze:

  1. O rany, jak dobrze, że znów wróciłaś! :D Teraz może i mi uda się trochę szybciej coś z siebie wycisnąć, bo zauważyłam na przestrzeni czasu, że Twoje pojawienie się zawsze mnie mobilizuje ;)
    Rozdział świetny :) Oczywiście, jak łatwo się domyślić, najbardziej przemówił do mnie fragment z Syriuszem, to się chyba nigdy nie zmieni. Ale bardzo podobały mi się też opisy na początku, scena z Alex, Terry'm i Charlie'm też świetnie rozegrana!
    Ciekawa sprawa z tym kamieniem, próbuję sobie przypomnieć poprzednie rozdziały i wykminić, kiedy Syriusza naprawdę siekło na rzecz Jen, czy miała wtedy z sobą ten pierścień? Z nimi jest ta trudność, że iskrzyło między tą dwójką od początku opowiadania, przekomarzali się ze sobą od zarania dziejów i ciężko mi sobie przypomnieć, kiedy "TO" tak naprawdę mogło nastąpić i czy mogło mieć związek z tym, co odkryła Alex...
    Mam nadzieję, że na ciąg dalszy nie każesz tak długo czekać! :)
    Pozdrawiam gorąco!
    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ech, Ty to każesz na siebie długo czekać ;p. Ale zawsze warto ;). Ach ten przebiegły Burns ;p. Z nim zawsze są kłopoty. Skoro ten pierścionek trafiłby w jego ręce, oj na pewno byłoby niebezpiecznie. A co dopiero w ręce...? Przepraszam... w sama-wiesz-kogo :D. I co ma teraz zrobić Jenny? Przecież jak nie będzie na tym panować, to... będzie beznadziejnie. A najgorzej, jeżeli będzie kierowała przyjaciółmi czy swoim tatą, a nawet Alex. Oby coś szybko znaleźli na to, aby ją z tego uwolnić. Udany wątek. Coś tajemniczego, takiego nadzwyczajnego i nie tak szybkiego do pokonania ;p. Trochę nie wiedziałam o kogo chodzi, kiedy wspomniałaś o Alex i tej kłótni... na początku nie wiedziałam kto to. Takie małe zamieszanie z tym. Uwielbiam te młodsze pokolenie. W tym rozdziale wygrała kłótnia Evans i Syriusza. W ogóle ich rozmowy ostatnio bardzo mi się podobają. Albo ta nauka tańca... która w ogóle się przydała? No nie ważne. A nie, przepraszam. Bardziej mi się podobała schadzka... a może randka Jamesa z Syriuszem. Takie przyjacielskie pogawędki. No i bardzo dobrze, wreszcie James stanął też i po stronie Jane. Faktycznie, to dziewczyny zazwyczaj wstydzą się czy coś... powiedzieć imię chłopaka, który im się podoba. Ale żeby coś takiego wynikło u Syriusza Blacka? No, no, no wpadł po uszy ;D. Rozbawiło mnie bardzo, kiedy Syriusz powiedział, że będzie się uczył z Remusem. Już samo "uczył" jest tu chyba dla niego nieco dziwne. Ale dobrze ;p, niech wie, że woli Remusa od niej ;p. On mu nie dał kosza :D. Pozdrawiam, Olka ;) PS jak najbardziej możesz pisać na tym blogu, kto wie może skusisz się na przeczytanie. Tym razem jest to zbiór opowiadań, więc nie trzeba czytać od początku, w sensie od jakiegoś tam rozdziału, bo są jedno rozdziałowe ;p (w-glab-wyobrazni.blogspot.com)

    OdpowiedzUsuń
  3. Długo czekałam i się doczekałam, warto.
    Schadzka Jamesa i Syriusza. Pogawędki o miłości, poważne, a takie zabawne!
    Ja to bym na miejscu Jen dała komuś en pierścień, komuś komu ufam. Najlepsze rozwiązanie według mnie.
    End.

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytałam już jakiś czas temu, ale tak jakoś ostatnio nie chce mi sie pisać komentarzy... ehh, za leniwa jestem.
    Rozdział był, jak zawsze, świetny. Potraisz tak podnieść na duchu, że zawsze zaglądam tu z wielką ochotą. Poza tym humor - James i Syriusz razem są naprawdę prześwietni, a te skojarzenia xD Naprawdę nawet teraz szczerzę się jak głupia ^^
    Sprawa z pierścionkiem nadaje opowiadaniu dość mrocznych kolorków, ale może to i lepiej? Tak na pozór jest świetną bronią, niektórzy mogliby pewnie chcieć go wykorzystać do pokonania Voldzia, albo wręcz przeciwnie - do dostania sie w jego łaski, no ale... no właśnie konsekwencje. Gdyby nawet udało im się użyć go w dobrym celu, korzystając ze złych środków (o ile za dobry cel można uznać zabójstwo Voldka ^^), to czy rzeczywiście samo działanie wciąż byłoby dobre? No i czy po czymś takim ten, kto uzyłby pierścienia i stracił panowanie nad sobą, byłby w zasięgu kogokolwiek? Jako w ogóle kogoś takiego trzymac w ryzach. Tak teoretycznie mozna nic nie robić, mozna ukryć pierścień gdzieś głęboko, zapomnieć o jego istnieniu... ale czy tak się da? Czy w chwili, gdy wydawać się bedzie, ze nie ma innego wyjścia, mimo wszelkich obiekcji, nie użyje się go? Co do zniszczenia - łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Także wątek jak najbardziej interesuący, choć może nie tak jak ten o kryptogejach :P
    W ogóle to Syriusza strasznie wzięło... to się chyba już nazywa uzależnienie. Trzeba go skierować do jakiejś kliniki, czy coś ^^
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń