Nie dało się nie zauważyć
rozpaczliwej niecierpliwości w sposobie, w jaki odgarnęła włosy, kiedy w zbyt
ciasnym korytarzu pojawił się pchający wózek pielęgniarz i zmuszona była usunąć
się na bok, by ustąpić mu miejsca. Przygryzła wargę i na kilka sekund napotkała
jego spojrzenie, bystre i zabarwione współczuciem; spojrzenie pod wpływem
którego wydało jej się, że on doskonale wiedział, jaki koszmar rozgrywał się w
jej głowie i jak wielką torturą jawiły się jej jego kroki i bezgłośnie sunący
po podłodze wózek. Uśmiechnął się z zakłopotaniem, a przechodząc, szepnął w jej
kierunku przeprosiny, na które nie potrafiła odpowiedzieć inaczej, niż tylko
krótkim kiwnięciem głową by zaraz rzucić się pędem wgłąb korytarza.
Zewsząd słyszała niewyraźne odgłosy
rozmów i miała wrażenie, że to wszystko jakby kiedyś już się działo; nie
potrafiła sobie dokładnie przypomnieć kiedy, ale kiedyś już pędziła przed
siebie po tym szpitalnym korytarzu, oczy mając przepełnione strachem i
bezwiednie poruszając ustami, a niewypowiedziane słowa składały się na tę samą,
dławiącą gardło modlitwę. Już kiedyś niepewność wykręcała jej wnętrzności, a
strach przed tym co nieuniknione wypełniał oczy łzami i nie wiedziała już nawet,
czy chciała dotrzeć tam, gdzie biegła, ledwie łapiąc dech.
- Jen?
Nie rozpoznała tego głosu, jej
własne imię wydało się jej obce do tego stopnia, że zabrakło nawet tego
naturalnego odruchu by odwrócić głowę i spojrzeć w kierunku chłopca, który
wołał za nią. Dogonił ją i złapał za ramię.
- William! – zawołała z
zaskoczeniem. Nie dlatego, że tam był, jego rodzina była blisko z
Winkerbellami, najnaturalniejszą rzeczą było spotkać go teraz na korytarzu
szpitala. Coś innego nie pasowało i przez kilka dłuższych chwil nie mogła
zrozumieć, co. Zrozumiała, kiedy ze zmęczeniem potarł dłonią policzek z opatrunkiem. Pierwszy
raz w życiu nie miał dla niej uśmiechu.
- Will, co z nimi? – Jej własny
głos wydał się obcy, a pytanie zadane jakby przez kogoś innego.
Zanim odpowiedział, zamknął ją w
uścisku, co zamiast jej uspokoić, jeszcze bardziej ją zaniepokoiło, kiedy
poczuła jak opiera na niej cały ciężar swojego ciała. Wdychała wciąż potwornie wyraźny zapach dymu i spalenizny z jego ubrania (był tam, Merlinie, on tam był), kiedy powtarzał jej
gorączkowo, że nic im nie jest, nic im nie będzie, są tylko trochę poturbowani
i tylko mały Eddie ciągle jest operowany, ale jemu też nic nie będzie, nic mu
nie będzie. Z trudem przełknęła łzy słysząc tę błagalną mantrę.
Wzięła go pod rękę i pozwoliła by
poprowadził w kierunku sali operacyjnej. Serce ścisnęło jej się z żalu, gdy zobaczyła siedzących na wysłużonych krzesełkach ludzi, z nadzieją i przerażeniem wymalowanymi na ich poparzonych twarzach. Pan Winkerbell ze szpetną blizną na
policzku, kurczowo tulący do siebie córkę, głaskał ją uspokajająco po ramieniu,
ojcowską dłonią kojącą wszystkie koszmary. Poza tym tylko, który właśnie się
rozgrywał; jemu pomóc mógł tylko – doraźnie, niecałkowicie, fałszywie – eliksir
uspokajający, podwójna, potrójna dawka; tak silna, że trudno było o kontakt z
rzeczywistością.
Kiedy Jen napotkała spojrzenie
Remusa, ugięły się pod nią nogi. Nie widziała go jeszcze nigdy tak
przerażonego, nie w ten sposób, nie tak otwarcie. Usiadła obok niego i bez
słowa złapała go za dłoń. I siedzieli tak na tym cichym korytarzu, godzinę,
dwie, całe tysiąclecie, nie wierząc w rzeczywistość, czekając na cud. W końcu usłyszeli
szmer otwieranych drzwi i poderwali się z miejsc, kiedy na korytarz wyszedł
siwowłosy uzdrowiciel, który pokręciwszy głową sprawił, że ich świat roztrzaskał
się w drobny mak.
Mama tak łatwo się wzruszała.
- Wyglądasz uroczo! – zawołała z
rozrzewnieniem, przytykając dłoń do policzka. – Obróć się – nakazała, wywijając
przy tym palcem, a Lily posłusznie wykonała zgrabny piruet, na sekundę łapiąc w
lustrze swoje odbicie. – Och! – wyrwało się jeszcze z piersi kobiety. – Moja
piękna córka.
- Mamo… - westchnęła Lily,
przygładzając bladoróżową sukienkę, a jej policzki zalały się rumieńcem kiedy
dostrzegła wymowny uśmiech na twarzach młodej ekspedientki stojącej tuż obok i
przystojnego chłopaka, który rozwalił się wygodnie na niskim, skórzanym fotelu w rogu
sklepu.
- Moja piękna narzeczona! –
zawołał, zrywając się z miejsca i potrącając po drodze manekin, który zgrabnie
złapał, przeprosił i odstawił na miejsce, jak na dżentelmena przystało.
- James… - Miało zabrzmieć karcąco,
zabrzmiało czule. Nic nie potrafiła na to poradzić.
- Narzeczona? – zainteresowała się
pani Evans i spojrzała podejrzliwie na Jamesa, nie
potrafiąc jeszcze rozróżnić kiedy ten chłopiec żartował, a kiedy był poważny
(czy w ogóle bywał poważny?); poza tym był raczej nieokrzesany i zdarzało mu
się powiedzieć coś zupełnie nieodpowiedniego, ale w gruncie rzeczy lubiła go,
miał w sobie dużo wdzięku i chyba nie miałaby nic przeciwko takiemu zięciowi, ale
za to jej mąż…
- Jeszcze nie! – zawołała Lily,
wymownie unosząc w górę dłoń, na której wyraźnie brakowało pierścionka. –
Możemy się skupić?
Jej matka uśmiechnęła się i kiwnęła
głową w pełnej gotowości, z posłuszeństwem żołnierza szykującego się na akcję.
Doskonale znała swoją córkę i doskonale wiedziała, że ta właśnie tego od niej
oczekuje, w odróżnieniu od Petunii, która wolała się podporządkować i
protestowała tylko w ostateczności.
- Jasne.
Lily przyglądała się sobie
krytycznie w lustrze. Analizowała. Pani Evans nie potrafiła nie uśmiechnąć się
z czułością.
- Ta sukienka jest wystarczająco
nie-biała, ale obawiam się długości, no i to marszczenie prawdopodobnie będzie
źle się komponowało z koronką przy sukni Petunii. Mamo?
- Mi się podoba.
- Mi też – wtrącił James bez
pytania, trochę za bardzo – biorąc pod uwagę okoliczności: obecność przyszłej
teściowej znaczy się - intensywnie wpatrując się w smukłe nogi Lily. Lily
skrzętnie ukrywała uśmiech wywołany tym faktem.
- Petunia?
Petunia, do tej pory zupełnie
milcząca, zatknęła kosmyk ciemnych włosów za ucho i nawet się uśmiechnęła.
- Jest w porządku. Bardzo ładna.
To zdanie przesądziło. James
odetchnął z ulgą.
- Koniec? – zapytał z nadzieją,
kiedy wyszli ze sklepu (po dwóch godzinach!), ale Lily tylko pokręciła głową z
uśmiechem, który nie za bardzo mu się spodobał.
Nie za bardzo spodobał mu się też
kolejny sklep, do którego go wciągnęła i z którego nie mógł uciec, bo jej matka
zaczęła oglądać go od stóp do głów i mruczeć coś pod nosem z bardzo intelektualną miną. James
wolał nie słyszeć i nie wiedzieć, więc zajął się niemrawym przechadzaniem po sklepie, udając,
że widzi jakiekolwiek różnice pomiędzy wiszącymi wszędzie garniturami. Do
czasu, kiedy i on dał się porwać gorączce zakupów, gdy rzucił mu się w oczy garnitur marzeń. A nawet Garnitur Marzeń.
Lily miała nieco odmienne zdanie.
- Po moim trupie.
- Nie założysz tego – wtrąciły
jednocześnie matka i siostra. Co rodzina, to rodzina.
James nie zwykł poddawać się łatwo,
ostatecznie zawsze miał w zanadrzu to typowo dziecięce pytanie:
- Dlaczego?
- James, dlaczego? – zapytała Lily
czysto retorycznie, ale niekoniecznie to do niego przemówiło, bo wciąż patrzył na nią
niewinnie, pokiwał nawet głową dla lepszego efektu. – Naprawdę uważasz, że ślub
mojej siostry to dobra okazja do założenia marynarki w żółto-pomarańczowe
prążki?
Przyłożył go do siebie i uśmiechnął
zniewalająco.
- A czemu nie?
- James – upomniała go, wyjmując mu
z rąk marynarkę i odwieszając z powrotem. - Po prostu zamilknij.
Po dziesiątkach takich samych, nieciekawych
garniturów, w które musiał się ubrać i rozebrać, po godzinie prężenia się i
pozowania na małym podwyższeniu (co nie było aż takie złe) i wysłuchaniu
tysiąca uwag, z których nic nie zrozumiał, udało im się wybrać zadowalający
garnitur. James przeglądał się w lustrze, strojąc wydumane miny, które w
założeniu miały być chyba pociągające.
- Wyglądam jak członek… – zawahał
się przez moment; miał problem z przypomnieniem sobie całości wyrażenia, a nie
mógł przecież poprzestać na tej tylko części, brzmiała cokolwiek głupio i
wywołała przerażenie na twarzy zarówno matki, jak i siostry Lily oraz zmieszanie
na twarzy ekspedientki. Na szczęście przypomniał sobie odpowiednie słowo: -
famii.
Lily uniosła twarz do sufitu i
bardzo powoli policzyła do pięciu zanim znów na niego spojrzała.
- Mafii – powiedziała grobowym
tonem. - I nie, wcale nie wyglądasz.
Ale chętnie go z tego garniaka
rozbierze, jak już nadejdzie odpowiednia chwila, czego z oczywistych powodów
nie mogła powiedzieć od razu.
Wrócili do domu Lily w doskonałym
nastroju, gdzie czekał na nich list od Remusa. Oboje nagle stracili apetyt.
Wciągała na siebie czarną sukienkę
i zapinała guziki pod szyją, starając się nie myśleć o niczym, nie myśleć po co
to robi ani dokąd idzie; nie myśleć o tym, co teraz dzieje się w domu, w którym
brakuje dziecięcego śmiechu, a który jeszcze niedawno był go pełen. Nie
myśleć o sercach które zostały wydarte, o ziejących pustką dziurach, o
szaleństwie zakradającym się do umysłów ludzi, którzy już zawsze będą zmagać
się z niezabliźniającymi się ranami i których życie nigdy już nigdy nie będzie
takie samo, nigdy już tak szczęśliwe, nigdy tak beztroskie. O każdym kolejnym
torcie, który zostanie upieczony, ale świeczki nigdy nie zostaną zdmuchnięte. O
każdym wesołym miasteczku, które zawsze będzie już tylko przerażającą, jątrzącą
ranę maskaradą, budzącą do życia niedotrzymaną obietnicę. O świecie, w którym
mały chłopiec zostaje spalony żywcem we własnym łóżku. O przyszłości, której
dla nich nie było.
Czy oni wszyscy mieli tak skończyć?
Usłyszawszy ciche pukanie do drzwi
przycisnęła dłoń do ust by zdławić szloch, ojciec i tak zbytnio się zamartwiał,
gotów jeszcze nie puścić jej nigdzie samej. Zamrugała kilka razy i niedbale
przetarła oczy wierzchem dłoni, a zanim zdążyła odpowiedzieć
"proszę", drzwi otworzyły się nieco, ale nie zobaczyła w nich ojca.
- Gotowa?
Syriusz opierał się barkiem o
framugę i patrzył na nią badawczo, bez cienia uśmiechu. To, co usłyszał przed
kilkoma chwilami od jej ojca nie odbiegało zbytnio od tego, co sobie wyobrażał.
Wyobrażał. Nie chciał o tym mówić, ale był gorzko rozczarowany tym, że mógł tylko sobie wyobrażać, bo
znowu, znowu się odcięła, nie odpowiadała na listy, nie odzywała się, wolała
płakać w samotności niż mieć go przy sobie, choć on przecież był, wystarczyło słowo, wystarczyło otworzyć drzwi. Jakiś straszny głos z tyłu głowy
podszeptywał mu, że działo się dokładnie to, na co nie mógł sobie pozwolić.
Patrzyła na niego z zaskoczeniem
tymi wielkimi, ciemnymi oczami, teraz błyszczącymi od łez i nie odzywała się, a on
nie wiedział co zrobić, choć przecież idąc tu kilka razy dokładnie powtórzył
sobie w głowie, co powie, jak się zachowa, jak ona się zachowa i jak to
wszystko się skończy.
- Syriusz. – Jej głos był ochrypły;
aż zacisnął dłoń na framudze. Jednym słowem odkupiła wszystkie swoje winy.
- Jesteś pewna…
- Nie pytaj mnie – przerwała mu
słabym głosem i odwróciła wzrok by utkwić go w czymś za oknem. – Proszę –
wyszeptała tak cicho, że gdyby nie obserwował ruchu jej warg, najpewniej wcale
by jej nie zrozumiał.
Przez chwilę patrzył na jej drobną
postać i zobaczył przed sobą bezbronną dziewczynkę w czarnej sukience z
kołnierzykiem, do tej pory żyjącą w bajkowej krainie, teraz nagle rzuconą
prosto w objęcia rzeczywistości. Rzeczywistości, której nikt z nich nie chciał
znać; rzeczywistości, która szydzi z marzycieli, bezwzględnie obdziera ze
złudzeń i zabija małych chłopców.
Podszedł do niej i splótł palce z
jej palcami. Przez chwilę zbierała się w sobie, w końcu popatrzyła na niego i wzięła głęboki wdech.
- Chodźmy.
Nie spuszczał z niej
wzroku ani na chwilę, choć patrzenie na jej bladą, zmęczoną, pustą twarz
sprawiało jeszcze większy ból niż patrzenie na zdjęcie uśmiechniętego chłopca z
kolorową czapką na głowie. Nie płakała, ale nie spodziewał się, że będzie. Nie
przy wszystkich, nie wtedy, kiedy musiała udawać, że się trzyma, kiedy musiała
słuchać słów bez znaczenia, wypowiadanych przez ludzi, którzy nie wiedzieli co powiedzieć, którzy bali się jej łez, którzy nie mieli pojęcia, jak
to jest być nią. Była dzielna, więc on nie starał się być. Płakał za nią i za
małego chłopca, którego nigdy nie przestanie brakować.
Miał wrażenie, że chciała uciec
stamtąd o wiele wcześniej, ale zdobyła się na to dopiero, gdy na tę
przerażająco małą trumienkę zaczęły spadać łopaty pełne ziemi, jakby budząc ją
z transu. Jakby nagle zrozumiała, że to wszystko działo się naprawdę, a potwierdzeniem był głuchy odgłos
ziemi uderzającej w drewniane wieko. Wyraźnie zobaczył jak otworzyła usta, być może chcąc krzyczeć, przerwać to wszystko, ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk; wargi zadrżały.
Wtedy właśnie odeszła, ściskając w dłoni białą różyczkę i schowała się za
rozłożystą olchę, a on bez zastanowienia poszedł za nią. Usłyszał jej głośny,
spazmatyczny oddech.
- Winkie?
Wytrzymała tylko chwilę jego
miękkiego spojrzenia, bo całe okrucieństwo świata nagle zwaliło jej się na
głowę; pociągnęła nosem i nie będąc w stanie się odezwać, jakby bojąc się
dźwięku swojego głosu, histerycznie pokręciła głową, a jej oczy wypełniły się
łzami. Przycisnęła dłonie do twarzy i przez chwilę chyba próbowała coś
powiedzieć, ale z jej gardła wydobył się tylko szloch. Objął ją delikatnie
ramieniem.
- Zabiorę cię do domu.
Do
domu. Czy on nie wie, że nie ma już domu?
Wyrwała mu się, kręcąc głową.
Zaczęła gorączkowo przetrząsać kieszenie czarnego płaszczyka, w końcu znalazła
to, czego szukała. Drżącymi dłońmi odkorkowała buteleczkę i jednym haustem
wypiła całą zawartość. Eliksir uspokajający. Remus miał wrażenie, że jego serce
za chwilę pęknie.
- To ja ich zabiorę – powiedziała po chwili
nieswoim głosem, ochrypłym, obcym, pustym. Przerażającym. - Muszę ich stąd
zabrać.
Lupin kiwnął głową. Zrozumiał, choć
przecież nic nie wiedział o tym, jak całymi dniami płakała, o jej ojcu, który wcale
się do nich nie odzywał i matce, która czasem krzyczała przez sen. O tym, jak
każde wspomnienie paliło wnętrzności i odbierało dech, o tym, jak ziejąca
pustką dziura pożerała wszystko, co było nimi i że nie byli sobą, i nigdy już
nie mieli być. O tym, jak ich rodzina przestała istnieć, jak nie są w stanie
patrzeć sobie nawzajem w oczy, jak ciężkim jest zapytać o to, co zjedliby na
śniadanie. O poczuciu, że nie było już dla nich przyszłości. Nie było.
Remus zawsze przeczuwał - tyle razy
śniło mu się to w nocy i zawsze wtedy budził się z mocno bijącym sercem - że
gdy się rozstaną, Rose będzie miała złamane serce. Pomylił się. W dniu, w
którym rozstali się na zawsze, Rose nie miała już serca, które mógłby złamać.
Mimowolnie westchnęła na widok
imponującego gmachu uniwersytetu, a gdy wspięła się na schody i przeszła pod
łukowym wejściem nad którym górował gargulec, na jej twarzy malowała się
najwyższego stopnia determinacja. Tyle razy wyobrażała sobie, że wchodzi przez
te dębowe drzwi, chodzi chłodnymi korytarzami, że jest pełnoprawną studentką,
dziewczyną na najprostszej drodze do zostania najlepszą uzdrowicielką świata,
że teraz, kiedy to wszystko było tak namacalne, tak bliskie, że aż mogła poczuć
zapach spełnianych marzeń, nie miała zamiaru zrobić nawet pół kroku w tył. Za
długo, za ciężko na to pracowała, zbyt wiele myśli temu poświęciła, zbyt wiele
godzin przesiedziała nad książkami. Odnalazła odpowiednie drzwi, przy których
tłoczył się tłum równie zdeterminowanych osób, wszyscy czekali na rozpoczęcie
egzaminu wstępnego.
- Tak myślałem, że możemy się tu
spotkać – usłyszała za plecami, a gdy się odwróciła napotkała jasnoniebieskie
spojrzenie i trochę nerwowy uśmiech.
- Co za przypadek - odparła i
przygładziła spódnicę. Spojrzała na niego kątem oka. - Umiesz wszystko?
- W jednym paluszku.
Zanim drzwi się otworzyły i
wywołano ich nazwiska, rozmawiali jeszcze przez chwilę, ale choć mieli je na
ustach, żadne z nich nie wspomniało tego imienia, żadne nie przyznało, że ich
nadzieje związane z tymi akurat studiami mają teraz inne podłoże, żadne nie
przyznało, że książki były ucieczką; wymówką, która pozwalała nie spać w te
noce, w które i tak by nie zasnęli. Z mocno bijącymi sercami rozpoczęli
pisanie.
To nie był dobry dzień. Ostatnio
jakoś ogólnie brak im dobrych dni. Czara goryczy przelała się, kiedy
Dumbledore, po raz kolejny, zamiast na jakąś akcję skierował ich na ćwiczenia z
Emmeliną. Syriusz nie miał nic przeciwko Emmelinie: była urocza, szybko się
wściekała i potrafiła przyłożyć bez ostrzeżenia, co tylko potęgowało jej urok,
a z uśmiechniętą Marleną tworzyły wręcz rozkoszną parę. Ale ileż można!? Ile
jeszcze czasu Dumbledore planował trzymać ich z dala od wszystkiego, każąc im do
znudzenia powtarzać te same zaklęcia, które codziennie powtarzają na kursie
aurorów? Voldemort panoszył się bardziej niż Syriusz sobie to wcześniej
wyobrażał, zabijał niewinnych ludzi i śmiał się wszystkim w twarz, a oni nie
wystawiali nosa zza zamkniętych drzwi kwatery.
Inaczej to sobie wyobrażał i
dlatego właśnie zamiast być na spotkaniu Zakonu, siedział na ławce na placu
przed uniwersytetem, znudzony, acz obserwowany z wyraźnym zainteresowaniem
przez wychodzące grupkami studentki, z pewną zuchwałością rozglądając się
dookoła, jakby był przekonany, że gdyby tylko zechciał, cały świat leżałby u
jego stóp. Rozplótł ramiona i odpowiedział na uśmiech wysokiej blondynki w
krótkiej sukience, lecz ku jej rozczarowaniu kontakt ten było o tyle bardziej
ulotny, bo Syriusz dostrzegł za jej plecami znajomą twarz, dwie znajome twarze,
a jednej z nich zdecydowanie nie chciał widzieć. Wstał.
- Taylor? Co ty tu robisz? –
zawołał mało przyjaźnie, po czym zwrócił się do Jen. - Co on tu robi?
- Będę tu studiował. – odparł
beztrosko Will, nie przejmując się zupełnie tą próbą zignorowania go. Miał
podejrzanie dobry humor. Syriuszowi nie podobał się jego dobry humor.
- Od kiedy pociąga cię medycyna?
- Nie tyle medycyna, Black, co
ładne uzdrowicielki - mruknął konspiracyjnym tonem, brodą wskazując na Jen. Był
to oczywisty blef, ale Syriusz nie musiał o tym wiedzieć. I nie wiedział, a
Jenny wiedziała, że nie wiedział.
- Will! – Błyskawicznie
trzepnęła go w ramię, ale wywołała tylko uśmiech na jego twarzy i zaledwie
odrobinę skruszone spojrzenie.
- On zaczął! - powiedział w sposób
tak chłopięco uroczy, że Jen potrafiła tylko wznieść oczy do nieba.
- Na litość boską…
Syriuszowi nie podobało się to
spoufalanie, ich uśmieszki, ani ogólnie nic, co działo się przed jego oczami. I tak już nie
było dobrze, a miało być gorzej, więc trzeba było działać.
- Idziemy? – zapytał jak gdyby
nigdy nic, łapiąc Jen za rękę. Spojrzała na ich splecione dłonie, potem wprost
na niego i uniosła wymownie brwi.
- Dokąd?
- Do mnie – odparł jakby była to
najbardziej oczywista rzecz pod słońcem, dodając do tego dość sugestywny
uśmiech, ale musiał skapitulować pod miażdżącym spojrzeniem Jen. Westchnął
ciężko. – Na spacer? Opić egzamin?
Przez chwilę jakby rozważała za i
przeciw tych propozycji.
- Chyba jestem ci to winna –
rzuciła, a on powstrzymał dziką potrzebę rozkoszowania się triumfem, ponieważ
Jen z przepraszającym uśmiechem zwróciła się do Willa: - Wybacz, Will.
- Wybacz, Will – wtrącił Syriusz
współczująco, za co zarobił łokieć w żebra. Aż się skulił, ale było warto.
- W porządku. – Uśmiechnął się
Taylor. - Widzimy się na pierwszych zajęciach – rzucił i zanim ktokolwiek
zdążył jakkolwiek zareagować, złapał Jen za podbródek i cmoknął ją gdzieś w
okolicach kącika ust.
Nie zauważył pełnego dezaprobaty (acz łagodnego i
zabarwionego rozbawieniem, co nie spodobałoby się Syriuszowi, gdyby patrzył)
spojrzenia Jen, zbyt był skupiony na tym, by posłać jak najbardziej triumfujące
spojrzenie Blackowi, który w takiej sytuacji mógł tylko zaciskać szczęki, a
wolałby przecież wyzwać go na pojedynek o honor damy. Problem w tym, że w damie
mało było z damy i prędzej by mu (znów!) złamała nos niż pozwoliła na
jakiekolwiek pojedynki. Pożegnał się więc grzecznie i zabrał damę ze sobą,
przyciskając ją do siebie jak najmocniej, niczym wymarzony prezent gwiazdkowy.
Nie pozwolił jednak, by niewierność uszła jej całkiem na sucho.
- Jak możesz tak mu się dawać
całować? – zapytał z wyrzutem, kiedy byli już w bezpiecznej odległości. Jen z
jakiegoś powodu uśmiechnęła się szeroko i spojrzała na niego zaczepnie.
- Nie miałam w tym wszystkim nic do
powiedzenia.
Syriusz prychnął z rozbawieniem.
Tak, pamiętał. Tak, wiedział, że prędzej czy później za to zapłaci. I tak, w głębi ducha cieszył się jak skończony głupek, że ona też pamięta i że mu to wypomina. Wciąż jednak nie dawał
za wygraną.
- Gdybym ja to zrobił…
Przerwała mu niecierpliwym gestem.
- Och, już to robiłeś.
- Aha – zgodził się i popatrzył na
nią niczym nauczyciel wyczekujący prawidłowej odpowiedzi. - I jak kończyłem?
- Musimy teraz o tym rozmawiać?
- Nie.
- Cieszę się. Chodźmy odwiedzić
Nelsona.
Trafalgar Square zalany był
słońcem, zalany ludźmi. Usiedli na murku przy fontannie, oglądali czerwone
autobusy, a gdzieś w tle, na końcu długiej ulicy górował nad nimi Big Ben. Nie
mieli nic do roboty. Zanurzali dłonie w chłodnej wodzie, jedli truskawkowe
lody, ktoś poprosił ich o zrobienie zdjęcia, ktoś inny o wskazanie drogi do
pałacu królowej. Nie myśleli za dużo, prawie się nie odzywali, upajali się
zwyczajnością tego popołudnia. Od jakiegoś czasu właśnie tego najbardziej im
brakowało.
Pierwsza, zaklepuję sobie miejsce! Jestem zachwycona! Skomentuję kiedy rozstanę się z podręcznikiem z chemi :D
OdpowiedzUsuń(psycho)fanka,
Mimoza
Nie będę płakać, nie będę, nie będę...
UsuńEddie.... :(
Nareszcie skończyłam pisać do Ciebie maila. Zawarłam w nim komentarz do tego rozdziału, który jest naprawdę, naprawdę smutny (rozdział, nie komentarz!).
UsuńPozostaje mi tylko pochwalić szablon, który jest bardzo ładny i zapytać "Kiedy następny rozdział?". A więc: KIEDY NASTĘPNY ROZDZIAŁ?
Pozdrawiam,
mimoza
Tak na świeżo po przeczytaniu tylko jedna uwaga mi się nasuwa: nie jestem pewna, czy nie za bardzo zniwelowałaś ten żałobny watek. Choć wszystko pięknie napisane, to wydawało mi się momentami, że o Jamesie mierzącym garnitury i mówiącym o byciu członkiem famii, czytałoby mi się lepiej w innym rozdziale. Świetny był ten fragment, ale dziwnie się czułam przeskakując do niego z tak poważnej sceny. Tak jakby ten śmiech, który Potter u mnie wywołał, był zbyt gwałtowny po tym, co się działo w szpitalu. Wiem, że przez taki kontrast (szczególnie, że scena była zwieńczona znalezieniem listu i końcem sielanki) czasem po stokroć dokładniej pokazuje się na tragikę danego wydarzenia, ale jednak... jakoś w generalnej całości trochę mi zabrało dramatu. Choć możliwe, że to przez mój ostatnio grobowy nastrój.
OdpowiedzUsuńBaaaardzo spodobał mi się ten fragment z Rose i Remusem. Szczególnie ostatnie zdania bardzo ładnie ubrałaś w słowa, naprawdę, podziwiam i zazdroszczę naraz.
Ale z kolei zaraz potem pojawił się trójkąt JSW (i wcale nie mam tu na myśli Jastrzębskiego Węgla - śmieszne, wiem), który normalnie uwielbiam, a dziś jakoś mnie wybił z rytmu. Z wielkim namaszczeniem wprowadzam się w żałobny nastrój nie tylko nad Eddie'm, ale i nad związkiem Remusa, a tu zaraz dostaję przez łeb tym willowskim "to on zaczął".
No i rzuciło mi się w oczy to, że Syriusz na korzyść Jen olał spotkanie Zakonu, ciekawe, co go omija? O ile w ogóle to ma znaczenie, może tak po prostu sobie wspomniałaś, ale mi jakoś z marszu zapaliła się lampka przy tym zdaniu ;]
Trzymaj się ciepło i pisz dużo, bo czekamy ;))
Wiem, spodziewałam się, że ktoś zwróci na to uwagę i wiem, można było wszystko napisać dużo lepiej, ale (wbrew pozorom) mam coś na swoją obronę.
UsuńPo pierwsze: sama wpadłabym w depresję gdybym musiała napisać cały rozdział traktujący tylko i wyłącznie o śmierci dziecka; podjęłam się tego, bo uznałam to za wyzwanie (i wyzwaniem się okazało, wierzcie na słowo!), ale jako że jestem leniem i nikt mi za pisanie nie płaci, nie wysilałam się zbytnio i w momencie gdy uznałam, że starczy mi tego - zakończyłam. Nie spłodziłam tego wiele, jak łatwo zauważyć, więc coś jeszcze w rozdziale musiało się znaleźć. Mało przekonujący powód, ale, hej hej, doceń szczerość! ;)
Po drugie: doszłam do wniosku, że takie jest życie. Jest wesoło i zabawnie, a nagle coś się dzieje i już wcale nie jest, i nikt się nie pyta czy to przypadkiem nie zepsuło kompozycji. Poza tym moje dzieci żyją sobie teraz w czasach wojny, a więc śmierć będzie na porządku dziennym i będzie właśnie tak groteskowo splatać się z różnymi weselszymi wydarzeniami. A oni nic na to nie poradzą.
Po trzecie: takie huśtawki są trochę nieuniknione, bo piszę z kilku różnych perspektyw na raz. Gdybym pisała tylko o Jen, tylko o Remusie, tylko o Syriuszu - to pewno wszystko byłoby o wiele bardziej wyważone. Prawdopodobnie.
Na tym zakończę swoją obronę, wysoki sądzie.
Pozdrawiam i dzięki za komentarz!
Ej, gościu, ale obrona jest niepotrzebna! Głupio mi teraz, czuję się jak jakaś zołza. A przecież mówiłam wyraźnie, że mi się podobało! :D I że było bardzo ładnie napisane, no!
UsuńPo prostu w tamtym komentarzu skupiłam się bardziej na tym, co mi zazgrzytało, bo (teraz ja się będę tłumaczyć :p) po pierwsze chyba byłam w takim nastroju, który się domagał stanów depresyjnych, a po drugie, ile ja Cię mogę chwalić i pod każdym rozdziałem się nad tym samym zachwycać? xD Tzn. nie no, jasne - chwalenie kogoś jest spoko. Ale "znamy się" już tyle lat, że wydawało mi się, że choćbym nie wiem, jak Ci marudziła tu w komentarzach, to Ty i tak będziesz doskonale widziała, że tak czy siak mi się podobało i że dalej będę tu zaglądać z częstotliwością debila, mając nadzieję, że pojawi się coś nowego :3
Bronię się ponieważ jest to bardzo dobry zarzut i doskonale zdaję sobie z tego sprawę, broń Boże nie wzięłam go do siebie ani nie uważam Cię za zołzę. Wręcz przeciwnie: cieszę się, że chce Ci się zagłębiać w ten tekst na tyle, by wyłapać różne nieścisłości. Zależy mi tylko, żeby było jasne, że (prawie) wszystko co piszę, piszę jak najbardziej świadomie. "Świadomość" to ostatnio jedno z moich ulubionych słów.
UsuńNo nie... napisałam komentarz i mi się usunął.
OdpowiedzUsuńNie spodziewałam się śmierci Eddiego. Bardziej myślałam, że to coś z Rose, chociaż też nie obstawiałam abyś miała ją uśmiercić. Szkoda tak małego człowieka, który był niewinny. Nie rozumiem osób, które potrafią zabić kogoś, kogo nawet nie znają, tylko i wyłącznie ze względu na rasę itp. Wrzucanie wszystkich do jednego worka. Pozbawienie tak młodego człowieka przyszłości, wspomnień, ślubu z Jenny(i innymi)! Może Voldemort po prostu jest zazdrosny o Jenny i w brutalny sposób morduje przeciwników! To już jest tchórzostwo. Tak na poważnie, to parę miesięcy zmarł mój kolega z klasy i choć mało z nim rozmawiałam, to cholernie trudne pogodzić się z czyjąś stratą, tak nieoczekiwaną i nieprzewidywalną. Nagle ktoś był i go nie ma. Mam nadzieję, że Remus nie zmarnuje okazji do powiedzenia o swoim sekrecie Rose. Raz się żyję, a może później czegoś żałować. Wiem, że on się boi ściągnąć na nią kłopoty, ale jego przyjaciołom jakoś udaje się z tym żyć, więc ktoś chyba powinien go nakłonić do powiedzenia prawdy Rose. Wiem, to trudne. Tak bardzo rozumiem Jamesa z tymi zakupami. Też ich nie cierpię i zawsze mówię siostrze że ten ciuch jest idealny dla niej tylko wyjdźmy już z tego sklepu!). Ślub i pogrzeb, mamy kontrast.Syriusz znów walczy o Jenny. Robi to trochę zabawnie wraz z Willem. Kto wie, może jeszcze kiedyś Jenny wzrośnie uczucie do przyjaciela? Może jeszcze coś z tego będzie. W każdym razie Will konkurencja pozostaje w zasięgu jego małej Jen. Faktycznie krótki rozdział, ale co się dziwić po takim temacie. I tak całość przesłania śmierć Eddiego. Pozdrawiam
PS: Trochę nie rozumiem tego fragmentu:" - Mi też – wtrącił James bez pytania, trochę za bardzo – biorąc pod uwagę okoliczności: obecność przyszłej teściowej znaczy się - intensywnie wpatrując się w smukłe nogi Lily. " Znaczy no ja wiem, o co tu chodzi, ale nie rozumiem tego "znaczy się - intensywnie wpatrując się w smukłe nogi", jakby zdanie się kończyło, bo część dalsza mi tak nie pasuje. Hm... coś pewnie źle zrozumiałam
Miałam nadzieję, że nikt się nie spodziewa śmierci Eddiego, bo choć makabryczna to niespodzianka to wciąż niespodzianka. Sama byłam trochę zaskoczona, wstępnie rozmyślając nad tym wątkiem, że jednak potrafię być taka bez serca.
UsuńNie chcę spojlować, ale zaspojluję: Remus nie powie Rose o sekrecie (niezbyt dobry moment na to, mimo wszystko), ba, już się z Rose nie zobaczy, tak jak zasugerowałam delikatnie w ostatnim zdaniu.
"znaczy się" odnosi się do "obecność przyszłej teściowej" (powinnam to dać przed tym wyrażeniem żeby było poprawnie), co z kolei odnosi się do "okoliczności", czyli całkiem poprawne zdanie brzmiałoby: "biorąc pod uwagę okoliczności, znaczy się: obecność przyszłej teściowej". Mam nadzieję, że rozjaśniłam to trochę.
Pozdrawiam i dziękuję!
Tak, teraz zdecydowanie rozumiem, dzięki ;). Szkoda... bo to taka niewypowiedziana sprawa z tą Rose. Biedny Remus. Jej, aż tak się zdziwiłam tą nagłą zmianą szablonu...:D
UsuńNie Ty jedna. ;)
UsuńPowiem ci, że cała sprawa ze śmiercią braciszka Rose to majstersztyk. Naprawdę wszystko bardzo dobrze i ciekawie ujęłaś i piekielnie dobrze się czytało. Może nieco wszystko zostało przerysowane, ale ze względu na to, że przecież mówimy bardziej o perspektywie ludzi, którzy właśnie stracili małe dziecko, jest to jak najbardziej zrozumiałe. Poza tym narracja! Ach narracja była świetna ;) I jeszcze ten moment, w ogóle cały watek miłości Remusa i Rose sprowadzony do tej jednej sceny wypadł genialnie, coś pięknego. A najbardziej w tym lubię chyba to, że nie musiałaś pokazywać żadnego związku Remusa z Rose, że wystarczył sam domysł, by wyjaśnić jego awersję do wiązania się z kimkolwiek w późniejszym okresie życia.
OdpowiedzUsuńFragment z Jen, Syriuszem i Willem był trochę niesmaczny. Bo wiesz, wcześniej mamy do czynienia z żalem, strata, ogromnym bólem, ostatecznie pustką, a później nagle dostaję zwykłą zazdrość i konkury. Ja wiem, że ta scena była dla ostatniego akapitu (który również bardzo, bardzo mi się podoba w kontekście całego rozdziału), ale jednak pomiędzy wrażeniami, uczuciami jest ogromna przepaść. Wolałabym trochę inną scenę, na pewno nie taką o miłostkach. Bo chodzi o to, że w ten sposób osłabiasz wydźwięk całości, dla mnie przynajmniej. Albo po prostu jestem przewrażliwiona, nie ważne.
Rozdział bardzo mi się podobał, a szczególnie ten kontrast pomiędzy tym, co było w Hogwarcie, który był swoista złotą klatką, a tym, co ma do zaoferowanie życie, rzeczywistość, wojna. Dobra robota ;)
Pozdrawiam.
Dziękuję bardzo, strasznie się cieszę, że się podobało, bo włożyłam w te fragmenty masę pracy, a i tak miałam wrażenie, że są takie se.
UsuńZdaję sobie sprawę, że takie przejście do normalności z naszej perspektywy może się wydać dziwne, ale jak tak pomyślałam sobie o ich nowym, tragicznym życiu, do którego muszą nagle przywyknąć, to doszłam do wniosku że nie mogę ich wtrącać w zbyt długą depresję (warto przyjąć, że ostatni fragment dzieje się kilka tygodni po pogrzebie - pewnie powinnam to w nim zaznaczyć), tylko trzeba będzie uaktywnić mechanizmy obronne w ich mózgach, czyli pozwolić im próbować żyć jak najnormalniej, śmiać się i miłostkować, dopóki mogą. Bo nie wiadomo jak długo będą mogli.
To że wydźwięk jest osłabiony, to dobrze. To takie wskazanie właśnie na to, że wydarzenia tragiczne nie będą już niczym niezwykłym, a żyć dalej i tak trzeba.
Dzięki raz jeszcze!
Nie wierzyłam, że to zrobisz choć podejrzewałam, że mały Eddie nie przeżyje ale samo czytanie i tak było szokiem, muszę jednak przyznać, że pod względem technicznym ten fragment był genialny, tak samo jak Remus i Rose... jestem pod wrażeniem coraz większym i większym z każdym rozdziałem:) Uwielbiam Jamesa, może dlatego, że przypomina mi mojego lubego:) i te stwierdzenie, że Lily chciała go skarcić a zabrzmiało czule, jakbym widziała siebie i mojego "D" w sklepie;D Czytając fragmenty o Syriuszu i Jen, ubawiłam się, zresztą jak zwykle gdy Will pojawia się na horyzoncie a Black jest zazdrosny:) to tyle jak mi się przypomni coś jeszcze to nie omieszkam napisać:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Rogata z http://huncwot-rogata.blogspot.com/
Dlaczegodlaczegodlaczego.
OdpowiedzUsuńEddieeeeee... ;c
Pięknie napisane, ale w następnym rozdziale dla odmiany powinno być dużo rozmów Syriusza&Jen, po tym jak ten jest taki smutny. ;(
End
Ekhm, masz może zamiar zrobić tego Liebstera, czy preferujesz olanie mnie?
OdpowiedzUsuńCały czas siedzi w szkicach, ale szczerze mówiąc nie wiem, ile jeszcze posiedzi. Masz zamiar podjąć jakieś radykalne kroki w związku z nim?
UsuńBuuuuu!!!
OdpowiedzUsuń