poniedziałek, 24 lutego 2014

Zabiorę cię do domu



             Nie dało się nie zauważyć rozpaczliwej niecierpliwości w sposobie, w jaki odgarnęła włosy, kiedy w zbyt ciasnym korytarzu pojawił się pchający wózek pielęgniarz i zmuszona była usunąć się na bok, by ustąpić mu miejsca. Przygryzła wargę i na kilka sekund napotkała jego spojrzenie, bystre i zabarwione współczuciem; spojrzenie pod wpływem którego wydało jej się, że on doskonale wiedział, jaki koszmar rozgrywał się w jej głowie i jak wielką torturą jawiły się jej jego kroki i bezgłośnie sunący po podłodze wózek. Uśmiechnął się z zakłopotaniem, a przechodząc, szepnął w jej kierunku przeprosiny, na które nie potrafiła odpowiedzieć inaczej, niż tylko krótkim kiwnięciem głową by zaraz rzucić się pędem wgłąb korytarza.
            Zewsząd słyszała niewyraźne odgłosy rozmów i miała wrażenie, że to wszystko jakby kiedyś już się działo; nie potrafiła sobie dokładnie przypomnieć kiedy, ale kiedyś już pędziła przed siebie po tym szpitalnym korytarzu, oczy mając przepełnione strachem i bezwiednie poruszając ustami, a niewypowiedziane słowa składały się na tę samą, dławiącą gardło modlitwę. Już kiedyś niepewność wykręcała jej wnętrzności, a strach przed tym co nieuniknione wypełniał oczy łzami i nie wiedziała już nawet, czy chciała dotrzeć tam, gdzie biegła, ledwie łapiąc dech.
            - Jen?
            Nie rozpoznała tego głosu, jej własne imię wydało się jej obce do tego stopnia, że zabrakło nawet tego naturalnego odruchu by odwrócić głowę i spojrzeć w kierunku chłopca, który wołał za nią. Dogonił ją i złapał za ramię.
            - William! – zawołała z zaskoczeniem. Nie dlatego, że tam był, jego rodzina była blisko z Winkerbellami, najnaturalniejszą rzeczą było spotkać go teraz na korytarzu szpitala. Coś innego nie pasowało i przez kilka dłuższych chwil nie mogła zrozumieć, co. Zrozumiała, kiedy ze zmęczeniem potarł dłonią policzek z opatrunkiem. Pierwszy raz w życiu nie miał dla niej uśmiechu.
            - Will, co z nimi? – Jej własny głos wydał się obcy, a pytanie zadane jakby przez kogoś innego.
            Zanim odpowiedział, zamknął ją w uścisku, co zamiast jej uspokoić, jeszcze bardziej ją zaniepokoiło, kiedy poczuła jak opiera na niej cały ciężar swojego ciała. Wdychała wciąż potwornie wyraźny zapach dymu i spalenizny z jego ubrania (był tam, Merlinie, on tam był), kiedy powtarzał jej gorączkowo, że nic im nie jest, nic im nie będzie, są tylko trochę poturbowani i tylko mały Eddie ciągle jest operowany, ale jemu też nic nie będzie, nic mu nie będzie. Z trudem przełknęła łzy słysząc tę błagalną mantrę.
            Wzięła go pod rękę i pozwoliła by poprowadził w kierunku sali operacyjnej. Serce ścisnęło jej się z żalu, gdy zobaczyła siedzących na wysłużonych krzesełkach ludzi, z nadzieją i przerażeniem wymalowanymi na ich poparzonych twarzach. Pan Winkerbell ze szpetną blizną na policzku, kurczowo tulący do siebie córkę, głaskał ją uspokajająco po ramieniu, ojcowską dłonią kojącą wszystkie koszmary. Poza tym tylko, który właśnie się rozgrywał; jemu pomóc mógł tylko – doraźnie, niecałkowicie, fałszywie – eliksir uspokajający, podwójna, potrójna dawka; tak silna, że trudno było o kontakt z rzeczywistością.
            Kiedy Jen napotkała spojrzenie Remusa, ugięły się pod nią nogi. Nie widziała go jeszcze nigdy tak przerażonego, nie w ten sposób, nie tak otwarcie. Usiadła obok niego i bez słowa złapała go za dłoń. I siedzieli tak na tym cichym korytarzu, godzinę, dwie, całe tysiąclecie, nie wierząc w rzeczywistość, czekając na cud. W końcu usłyszeli szmer otwieranych drzwi i poderwali się z miejsc, kiedy na korytarz wyszedł siwowłosy uzdrowiciel, który pokręciwszy głową sprawił, że ich świat roztrzaskał się w drobny mak.



            Mama tak łatwo się wzruszała.
            - Wyglądasz uroczo! – zawołała z rozrzewnieniem, przytykając dłoń do policzka. – Obróć się – nakazała, wywijając przy tym palcem, a Lily posłusznie wykonała zgrabny piruet, na sekundę łapiąc w lustrze swoje odbicie. – Och! – wyrwało się jeszcze z piersi kobiety. – Moja piękna córka.
            - Mamo… - westchnęła Lily, przygładzając bladoróżową sukienkę, a jej policzki zalały się rumieńcem kiedy dostrzegła wymowny uśmiech na twarzach młodej ekspedientki stojącej tuż obok i przystojnego chłopaka, który rozwalił się wygodnie na niskim, skórzanym fotelu w rogu sklepu.
            - Moja piękna narzeczona! – zawołał, zrywając się z miejsca i potrącając po drodze manekin, który zgrabnie złapał, przeprosił i odstawił na miejsce, jak na dżentelmena przystało.
            - James… - Miało zabrzmieć karcąco, zabrzmiało czule. Nic nie potrafiła na to poradzić.
            - Narzeczona? – zainteresowała się pani Evans i spojrzała podejrzliwie na Jamesa, nie potrafiąc jeszcze rozróżnić kiedy ten chłopiec żartował, a kiedy był poważny (czy w ogóle bywał poważny?); poza tym był raczej nieokrzesany i zdarzało mu się powiedzieć coś zupełnie nieodpowiedniego, ale w gruncie rzeczy lubiła go, miał w sobie dużo wdzięku i chyba nie miałaby nic przeciwko takiemu zięciowi, ale za to jej mąż…
            - Jeszcze nie! – zawołała Lily, wymownie unosząc w górę dłoń, na której wyraźnie brakowało pierścionka. – Możemy się skupić?
            Jej matka uśmiechnęła się i kiwnęła głową w pełnej gotowości, z posłuszeństwem żołnierza szykującego się na akcję. Doskonale znała swoją córkę i doskonale wiedziała, że ta właśnie tego od niej oczekuje, w odróżnieniu od Petunii, która wolała się podporządkować i protestowała tylko w ostateczności.
            - Jasne.
            Lily przyglądała się sobie krytycznie w lustrze. Analizowała. Pani Evans nie potrafiła nie uśmiechnąć się z czułością.
            - Ta sukienka jest wystarczająco nie-biała, ale obawiam się długości, no i to marszczenie prawdopodobnie będzie źle się komponowało z koronką przy sukni Petunii. Mamo?
            - Mi się podoba.
            - Mi też – wtrącił James bez pytania, trochę za bardzo – biorąc pod uwagę okoliczności: obecność przyszłej teściowej znaczy się - intensywnie wpatrując się w smukłe nogi Lily. Lily skrzętnie ukrywała uśmiech wywołany tym faktem.
            - Petunia?
            Petunia, do tej pory zupełnie milcząca, zatknęła kosmyk ciemnych włosów za ucho i nawet się uśmiechnęła.
            - Jest w porządku. Bardzo ładna.
            To zdanie przesądziło. James odetchnął z ulgą.
            - Koniec? – zapytał z nadzieją, kiedy wyszli ze sklepu (po dwóch godzinach!), ale Lily tylko pokręciła głową z uśmiechem, który nie za bardzo mu się spodobał.
            Nie za bardzo spodobał mu się też kolejny sklep, do którego go wciągnęła i z którego nie mógł uciec, bo jej matka zaczęła oglądać go od stóp do głów i mruczeć coś pod nosem z bardzo intelektualną miną. James wolał nie słyszeć i nie wiedzieć, więc zajął się niemrawym przechadzaniem po sklepie, udając, że widzi jakiekolwiek różnice pomiędzy wiszącymi wszędzie garniturami. Do czasu, kiedy i on dał się porwać gorączce zakupów, gdy rzucił mu się w oczy garnitur marzeń. A nawet Garnitur Marzeń.
            Lily miała nieco odmienne zdanie.
            - Po moim trupie.
            - Nie założysz tego – wtrąciły jednocześnie matka i siostra. Co rodzina, to rodzina.
            James nie zwykł poddawać się łatwo, ostatecznie zawsze miał w zanadrzu to typowo dziecięce pytanie:
            - Dlaczego?
            - James, dlaczego? – zapytała Lily czysto retorycznie, ale niekoniecznie to do niego  przemówiło, bo wciąż patrzył na nią niewinnie, pokiwał nawet głową dla lepszego efektu. – Naprawdę uważasz, że ślub mojej siostry to dobra okazja do założenia marynarki w żółto-pomarańczowe prążki?
            Przyłożył go do siebie i uśmiechnął zniewalająco.
            - A czemu nie?
            - James – upomniała go, wyjmując mu z rąk marynarkę i odwieszając z powrotem. - Po prostu zamilknij.
            Po dziesiątkach takich samych, nieciekawych garniturów, w które musiał się ubrać i rozebrać, po godzinie prężenia się i pozowania na małym podwyższeniu (co nie było aż takie złe) i wysłuchaniu tysiąca uwag, z których nic nie zrozumiał, udało im się wybrać zadowalający garnitur. James przeglądał się w lustrze, strojąc wydumane miny, które w założeniu miały być chyba pociągające.
            - Wyglądam jak członek… – zawahał się przez moment; miał problem z przypomnieniem sobie całości wyrażenia, a nie mógł przecież poprzestać na tej tylko części, brzmiała cokolwiek głupio i wywołała przerażenie na twarzy zarówno matki, jak i siostry Lily oraz zmieszanie na twarzy ekspedientki. Na szczęście przypomniał sobie odpowiednie słowo: - famii.
            Lily uniosła twarz do sufitu i bardzo powoli policzyła do pięciu zanim znów na niego spojrzała.
            - Mafii – powiedziała grobowym tonem. - I nie, wcale nie wyglądasz.
            Ale chętnie go z tego garniaka rozbierze, jak już nadejdzie odpowiednia chwila, czego z oczywistych powodów nie mogła powiedzieć od razu.
            Wrócili do domu Lily w doskonałym nastroju, gdzie czekał na nich list od Remusa. Oboje nagle stracili apetyt.



            Wciągała na siebie czarną sukienkę i zapinała guziki pod szyją, starając się nie myśleć o niczym, nie myśleć po co to robi ani dokąd idzie; nie myśleć o tym, co teraz dzieje się w domu, w którym brakuje dziecięcego śmiechu, a który jeszcze niedawno był go pełen. Nie myśleć o sercach które zostały wydarte, o ziejących pustką dziurach, o szaleństwie zakradającym się do umysłów ludzi, którzy już zawsze będą zmagać się z niezabliźniającymi się ranami i których życie nigdy już nigdy nie będzie takie samo, nigdy już tak szczęśliwe, nigdy tak beztroskie. O każdym kolejnym torcie, który zostanie upieczony, ale świeczki nigdy nie zostaną zdmuchnięte. O każdym wesołym miasteczku, które zawsze będzie już tylko przerażającą, jątrzącą ranę maskaradą, budzącą do życia niedotrzymaną obietnicę. O świecie, w którym mały chłopiec zostaje spalony żywcem we własnym łóżku. O przyszłości, której dla nich nie było.
            Czy oni wszyscy mieli tak skończyć?
            Usłyszawszy ciche pukanie do drzwi przycisnęła dłoń do ust by zdławić szloch, ojciec i tak zbytnio się zamartwiał, gotów jeszcze nie puścić jej nigdzie samej. Zamrugała kilka razy i niedbale przetarła oczy wierzchem dłoni, a zanim zdążyła odpowiedzieć "proszę", drzwi otworzyły się nieco, ale nie zobaczyła w nich ojca.
            - Gotowa?
            Syriusz opierał się barkiem o framugę i patrzył na nią badawczo, bez cienia uśmiechu. To, co usłyszał przed kilkoma chwilami od jej ojca nie odbiegało zbytnio od tego, co sobie wyobrażał. Wyobrażał. Nie chciał o tym mówić, ale był gorzko rozczarowany tym, że mógł tylko sobie wyobrażać, bo znowu, znowu się odcięła, nie odpowiadała na listy, nie odzywała się, wolała płakać w samotności niż mieć go przy sobie, choć on przecież był, wystarczyło słowo, wystarczyło otworzyć drzwi. Jakiś straszny głos z tyłu głowy podszeptywał mu, że działo się dokładnie to, na co nie mógł sobie pozwolić.
            Patrzyła na niego z zaskoczeniem tymi wielkimi, ciemnymi oczami, teraz błyszczącymi od łez i nie odzywała się, a on nie wiedział co zrobić, choć przecież idąc tu kilka razy dokładnie powtórzył sobie w głowie, co powie, jak się zachowa, jak ona się zachowa i jak to wszystko się skończy.
            - Syriusz. – Jej głos był ochrypły; aż zacisnął dłoń na framudze. Jednym słowem odkupiła wszystkie swoje winy.
            - Jesteś pewna…
            - Nie pytaj mnie – przerwała mu słabym głosem i odwróciła wzrok by utkwić go w czymś za oknem. – Proszę – wyszeptała tak cicho, że gdyby nie obserwował ruchu jej warg, najpewniej wcale by jej nie zrozumiał.
            Przez chwilę patrzył na jej drobną postać i zobaczył przed sobą bezbronną dziewczynkę w czarnej sukience z kołnierzykiem, do tej pory żyjącą w bajkowej krainie, teraz nagle rzuconą prosto w objęcia rzeczywistości. Rzeczywistości, której nikt z nich nie chciał znać; rzeczywistości, która szydzi z marzycieli, bezwzględnie obdziera ze złudzeń i zabija małych chłopców.
            Podszedł do niej i splótł palce z jej palcami. Przez chwilę zbierała się w sobie, w końcu popatrzyła na niego i wzięła głęboki wdech.
            - Chodźmy.


            Nie spuszczał z niej wzroku ani na chwilę, choć patrzenie na jej bladą, zmęczoną, pustą twarz sprawiało jeszcze większy ból niż patrzenie na zdjęcie uśmiechniętego chłopca z kolorową czapką na głowie. Nie płakała, ale nie spodziewał się, że będzie. Nie przy wszystkich, nie wtedy, kiedy musiała udawać, że się trzyma, kiedy musiała słuchać słów bez znaczenia, wypowiadanych przez ludzi, którzy nie wiedzieli co powiedzieć, którzy bali się jej łez, którzy nie mieli pojęcia, jak to jest być nią. Była dzielna, więc on nie starał się być. Płakał za nią i za małego chłopca, którego nigdy nie przestanie brakować.
            Miał wrażenie, że chciała uciec stamtąd o wiele wcześniej, ale zdobyła się na to dopiero, gdy na tę przerażająco małą trumienkę zaczęły spadać łopaty pełne ziemi, jakby budząc ją z transu. Jakby nagle zrozumiała, że to wszystko działo się naprawdę, a potwierdzeniem był głuchy odgłos ziemi uderzającej w drewniane wieko. Wyraźnie zobaczył jak otworzyła usta, być może chcąc krzyczeć, przerwać to wszystko, ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk; wargi zadrżały. Wtedy właśnie odeszła, ściskając w dłoni białą różyczkę i schowała się za rozłożystą olchę, a on bez zastanowienia poszedł za nią. Usłyszał jej głośny, spazmatyczny oddech.
            - Winkie?
            Wytrzymała tylko chwilę jego miękkiego spojrzenia, bo całe okrucieństwo świata nagle zwaliło jej się na głowę; pociągnęła nosem i nie będąc w stanie się odezwać, jakby bojąc się dźwięku swojego głosu, histerycznie pokręciła głową, a jej oczy wypełniły się łzami. Przycisnęła dłonie do twarzy i przez chwilę chyba próbowała coś powiedzieć, ale z jej gardła wydobył się tylko szloch. Objął ją delikatnie ramieniem.
            - Zabiorę cię do domu.
            Do domu. Czy on nie wie, że nie ma już domu?
            Wyrwała mu się, kręcąc głową. Zaczęła gorączkowo przetrząsać kieszenie czarnego płaszczyka, w końcu znalazła to, czego szukała. Drżącymi dłońmi odkorkowała buteleczkę i jednym haustem wypiła całą zawartość. Eliksir uspokajający. Remus miał wrażenie, że jego serce za chwilę pęknie.
            - To ja ich zabiorę – powiedziała po chwili nieswoim głosem, ochrypłym, obcym, pustym. Przerażającym. - Muszę ich stąd zabrać.
            Lupin kiwnął głową. Zrozumiał, choć przecież nic nie wiedział o tym, jak całymi dniami płakała, o jej ojcu, który wcale się do nich nie odzywał i matce, która czasem krzyczała przez sen. O tym, jak każde wspomnienie paliło wnętrzności i odbierało dech, o tym, jak ziejąca pustką dziura pożerała wszystko, co było nimi i że nie byli sobą, i nigdy już nie mieli być. O tym, jak ich rodzina przestała istnieć, jak nie są w stanie patrzeć sobie nawzajem w oczy, jak ciężkim jest zapytać o to, co zjedliby na śniadanie. O poczuciu, że nie było już dla nich przyszłości. Nie było.
            Remus zawsze przeczuwał - tyle razy śniło mu się to w nocy i zawsze wtedy budził się z mocno bijącym sercem - że gdy się rozstaną, Rose będzie miała złamane serce. Pomylił się. W dniu, w którym rozstali się na zawsze, Rose nie miała już serca, które mógłby złamać.



            Mimowolnie westchnęła na widok imponującego gmachu uniwersytetu, a gdy wspięła się na schody i przeszła pod łukowym wejściem nad którym górował gargulec, na jej twarzy malowała się najwyższego stopnia determinacja. Tyle razy wyobrażała sobie, że wchodzi przez te dębowe drzwi, chodzi chłodnymi korytarzami, że jest pełnoprawną studentką, dziewczyną na najprostszej drodze do zostania najlepszą uzdrowicielką świata, że teraz, kiedy to wszystko było tak namacalne, tak bliskie, że aż mogła poczuć zapach spełnianych marzeń, nie miała zamiaru zrobić nawet pół kroku w tył. Za długo, za ciężko na to pracowała, zbyt wiele myśli temu poświęciła, zbyt wiele godzin przesiedziała nad książkami. Odnalazła odpowiednie drzwi, przy których tłoczył się tłum równie zdeterminowanych osób, wszyscy czekali na rozpoczęcie egzaminu wstępnego.
            - Tak myślałem, że możemy się tu spotkać – usłyszała za plecami, a gdy się odwróciła napotkała jasnoniebieskie spojrzenie i trochę nerwowy uśmiech.
            - Co za przypadek - odparła i przygładziła spódnicę. Spojrzała na niego kątem oka. - Umiesz wszystko?
            - W jednym paluszku.
            Zanim drzwi się otworzyły i wywołano ich nazwiska, rozmawiali jeszcze przez chwilę, ale choć mieli je na ustach, żadne z nich nie wspomniało tego imienia, żadne nie przyznało, że ich nadzieje związane z tymi akurat studiami mają teraz inne podłoże, żadne nie przyznało, że książki były ucieczką; wymówką, która pozwalała nie spać w te noce, w które i tak by nie zasnęli. Z mocno bijącymi sercami rozpoczęli pisanie.           

             To nie był dobry dzień. Ostatnio jakoś ogólnie brak im dobrych dni. Czara goryczy przelała się, kiedy Dumbledore, po raz kolejny, zamiast na jakąś akcję skierował ich na ćwiczenia z Emmeliną. Syriusz nie miał nic przeciwko Emmelinie: była urocza, szybko się wściekała i potrafiła przyłożyć bez ostrzeżenia, co tylko potęgowało jej urok, a z uśmiechniętą Marleną tworzyły wręcz rozkoszną parę. Ale ileż można!? Ile jeszcze czasu Dumbledore planował trzymać ich z dala od wszystkiego, każąc im do znudzenia powtarzać te same zaklęcia, które codziennie powtarzają na kursie aurorów? Voldemort panoszył się bardziej niż Syriusz sobie to wcześniej wyobrażał, zabijał niewinnych ludzi i śmiał się wszystkim w twarz, a oni nie wystawiali nosa zza zamkniętych drzwi kwatery.
            Inaczej to sobie wyobrażał i dlatego właśnie zamiast być na spotkaniu Zakonu, siedział na ławce na placu przed uniwersytetem, znudzony, acz obserwowany z wyraźnym zainteresowaniem przez wychodzące grupkami studentki, z pewną zuchwałością rozglądając się dookoła, jakby był przekonany, że gdyby tylko zechciał, cały świat leżałby u jego stóp. Rozplótł ramiona i odpowiedział na uśmiech wysokiej blondynki w krótkiej sukience, lecz ku jej rozczarowaniu kontakt ten było o tyle bardziej ulotny, bo Syriusz dostrzegł za jej plecami znajomą twarz, dwie znajome twarze, a jednej z nich zdecydowanie nie chciał widzieć. Wstał.
            - Taylor? Co ty tu robisz? – zawołał mało przyjaźnie, po czym zwrócił się do Jen. - Co on tu robi?
            - Będę tu studiował. – odparł beztrosko Will, nie przejmując się zupełnie tą próbą zignorowania go. Miał podejrzanie dobry humor. Syriuszowi nie podobał się jego dobry humor.
            - Od kiedy pociąga cię medycyna?
            - Nie tyle medycyna, Black, co ładne uzdrowicielki - mruknął konspiracyjnym tonem, brodą wskazując na Jen. Był to oczywisty blef, ale Syriusz nie musiał o tym wiedzieć. I nie wiedział, a Jenny wiedziała, że nie wiedział.
            - Will! – Błyskawicznie trzepnęła go w ramię, ale wywołała tylko uśmiech na jego twarzy i zaledwie odrobinę skruszone spojrzenie.
            - On zaczął! - powiedział w sposób tak chłopięco uroczy, że Jen potrafiła tylko wznieść oczy do nieba.
            - Na litość boską…
            Syriuszowi nie podobało się to spoufalanie, ich uśmieszki, ani ogólnie nic, co działo się przed jego oczami. I tak już nie było dobrze, a miało być gorzej, więc trzeba było działać.
            - Idziemy? – zapytał jak gdyby nigdy nic, łapiąc Jen za rękę. Spojrzała na ich splecione dłonie, potem wprost na niego i uniosła wymownie brwi.
            - Dokąd?
            - Do mnie – odparł jakby była to najbardziej oczywista rzecz pod słońcem, dodając do tego dość sugestywny uśmiech, ale musiał skapitulować pod miażdżącym spojrzeniem Jen. Westchnął ciężko. – Na spacer? Opić egzamin?
            Przez chwilę jakby rozważała za i przeciw tych propozycji.
            - Chyba jestem ci to winna – rzuciła, a on powstrzymał dziką potrzebę rozkoszowania się triumfem, ponieważ Jen z przepraszającym uśmiechem zwróciła się do Willa: - Wybacz, Will.
            - Wybacz, Will – wtrącił Syriusz współczująco, za co zarobił łokieć w żebra. Aż się skulił, ale było warto.
            - W porządku. – Uśmiechnął się Taylor. - Widzimy się na pierwszych zajęciach – rzucił i zanim ktokolwiek zdążył jakkolwiek zareagować, złapał Jen za podbródek i cmoknął ją gdzieś w okolicach kącika ust. 
           Nie zauważył pełnego dezaprobaty (acz łagodnego i zabarwionego rozbawieniem, co nie spodobałoby się Syriuszowi, gdyby patrzył) spojrzenia Jen, zbyt był skupiony na tym, by posłać jak najbardziej triumfujące spojrzenie Blackowi, który w takiej sytuacji mógł tylko zaciskać szczęki, a wolałby przecież wyzwać go na pojedynek o honor damy. Problem w tym, że w damie mało było z damy i prędzej by mu (znów!) złamała nos niż pozwoliła na jakiekolwiek pojedynki. Pożegnał się więc grzecznie i zabrał damę ze sobą, przyciskając ją do siebie jak najmocniej, niczym wymarzony prezent gwiazdkowy.
            Nie pozwolił jednak, by niewierność uszła jej całkiem na sucho.
            - Jak możesz tak mu się dawać całować? – zapytał z wyrzutem, kiedy byli już w bezpiecznej odległości. Jen z jakiegoś powodu uśmiechnęła się szeroko i spojrzała na niego zaczepnie.
            - Nie miałam w tym wszystkim nic do powiedzenia.
            Syriusz prychnął z rozbawieniem. Tak, pamiętał. Tak, wiedział, że prędzej czy później za to zapłaci. I tak, w głębi ducha cieszył się jak skończony głupek, że ona też pamięta i że mu to wypomina. Wciąż jednak nie dawał za wygraną.
            - Gdybym ja to zrobił…
            Przerwała mu niecierpliwym gestem.
            - Och, już to robiłeś.
            - Aha – zgodził się i popatrzył na nią niczym nauczyciel wyczekujący prawidłowej odpowiedzi. - I jak kończyłem?
            - Musimy teraz o tym rozmawiać?
            - Nie.
            - Cieszę się. Chodźmy odwiedzić Nelsona.
            Trafalgar Square zalany był słońcem, zalany ludźmi. Usiedli na murku przy fontannie, oglądali czerwone autobusy, a gdzieś w tle, na końcu długiej ulicy górował nad nimi Big Ben. Nie mieli nic do roboty. Zanurzali dłonie w chłodnej wodzie, jedli truskawkowe lody, ktoś poprosił ich o zrobienie zdjęcia, ktoś inny o wskazanie drogi do pałacu królowej. Nie myśleli za dużo, prawie się nie odzywali, upajali się zwyczajnością tego popołudnia. Od jakiegoś czasu właśnie tego najbardziej im brakowało.

 

18 komentarzy:

  1. Pierwsza, zaklepuję sobie miejsce! Jestem zachwycona! Skomentuję kiedy rozstanę się z podręcznikiem z chemi :D
    (psycho)fanka,
    Mimoza

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie będę płakać, nie będę, nie będę...
      Eddie.... :(

      Usuń
    2. Nareszcie skończyłam pisać do Ciebie maila. Zawarłam w nim komentarz do tego rozdziału, który jest naprawdę, naprawdę smutny (rozdział, nie komentarz!).
      Pozostaje mi tylko pochwalić szablon, który jest bardzo ładny i zapytać "Kiedy następny rozdział?". A więc: KIEDY NASTĘPNY ROZDZIAŁ?
      Pozdrawiam,
      mimoza

      Usuń
  2. Tak na świeżo po przeczytaniu tylko jedna uwaga mi się nasuwa: nie jestem pewna, czy nie za bardzo zniwelowałaś ten żałobny watek. Choć wszystko pięknie napisane, to wydawało mi się momentami, że o Jamesie mierzącym garnitury i mówiącym o byciu członkiem famii, czytałoby mi się lepiej w innym rozdziale. Świetny był ten fragment, ale dziwnie się czułam przeskakując do niego z tak poważnej sceny. Tak jakby ten śmiech, który Potter u mnie wywołał, był zbyt gwałtowny po tym, co się działo w szpitalu. Wiem, że przez taki kontrast (szczególnie, że scena była zwieńczona znalezieniem listu i końcem sielanki) czasem po stokroć dokładniej pokazuje się na tragikę danego wydarzenia, ale jednak... jakoś w generalnej całości trochę mi zabrało dramatu. Choć możliwe, że to przez mój ostatnio grobowy nastrój.
    Baaaardzo spodobał mi się ten fragment z Rose i Remusem. Szczególnie ostatnie zdania bardzo ładnie ubrałaś w słowa, naprawdę, podziwiam i zazdroszczę naraz.
    Ale z kolei zaraz potem pojawił się trójkąt JSW (i wcale nie mam tu na myśli Jastrzębskiego Węgla - śmieszne, wiem), który normalnie uwielbiam, a dziś jakoś mnie wybił z rytmu. Z wielkim namaszczeniem wprowadzam się w żałobny nastrój nie tylko nad Eddie'm, ale i nad związkiem Remusa, a tu zaraz dostaję przez łeb tym willowskim "to on zaczął".
    No i rzuciło mi się w oczy to, że Syriusz na korzyść Jen olał spotkanie Zakonu, ciekawe, co go omija? O ile w ogóle to ma znaczenie, może tak po prostu sobie wspomniałaś, ale mi jakoś z marszu zapaliła się lampka przy tym zdaniu ;]
    Trzymaj się ciepło i pisz dużo, bo czekamy ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, spodziewałam się, że ktoś zwróci na to uwagę i wiem, można było wszystko napisać dużo lepiej, ale (wbrew pozorom) mam coś na swoją obronę.
      Po pierwsze: sama wpadłabym w depresję gdybym musiała napisać cały rozdział traktujący tylko i wyłącznie o śmierci dziecka; podjęłam się tego, bo uznałam to za wyzwanie (i wyzwaniem się okazało, wierzcie na słowo!), ale jako że jestem leniem i nikt mi za pisanie nie płaci, nie wysilałam się zbytnio i w momencie gdy uznałam, że starczy mi tego - zakończyłam. Nie spłodziłam tego wiele, jak łatwo zauważyć, więc coś jeszcze w rozdziale musiało się znaleźć. Mało przekonujący powód, ale, hej hej, doceń szczerość! ;)
      Po drugie: doszłam do wniosku, że takie jest życie. Jest wesoło i zabawnie, a nagle coś się dzieje i już wcale nie jest, i nikt się nie pyta czy to przypadkiem nie zepsuło kompozycji. Poza tym moje dzieci żyją sobie teraz w czasach wojny, a więc śmierć będzie na porządku dziennym i będzie właśnie tak groteskowo splatać się z różnymi weselszymi wydarzeniami. A oni nic na to nie poradzą.
      Po trzecie: takie huśtawki są trochę nieuniknione, bo piszę z kilku różnych perspektyw na raz. Gdybym pisała tylko o Jen, tylko o Remusie, tylko o Syriuszu - to pewno wszystko byłoby o wiele bardziej wyważone. Prawdopodobnie.
      Na tym zakończę swoją obronę, wysoki sądzie.
      Pozdrawiam i dzięki za komentarz!

      Usuń
    2. Ej, gościu, ale obrona jest niepotrzebna! Głupio mi teraz, czuję się jak jakaś zołza. A przecież mówiłam wyraźnie, że mi się podobało! :D I że było bardzo ładnie napisane, no!
      Po prostu w tamtym komentarzu skupiłam się bardziej na tym, co mi zazgrzytało, bo (teraz ja się będę tłumaczyć :p) po pierwsze chyba byłam w takim nastroju, który się domagał stanów depresyjnych, a po drugie, ile ja Cię mogę chwalić i pod każdym rozdziałem się nad tym samym zachwycać? xD Tzn. nie no, jasne - chwalenie kogoś jest spoko. Ale "znamy się" już tyle lat, że wydawało mi się, że choćbym nie wiem, jak Ci marudziła tu w komentarzach, to Ty i tak będziesz doskonale widziała, że tak czy siak mi się podobało i że dalej będę tu zaglądać z częstotliwością debila, mając nadzieję, że pojawi się coś nowego :3

      Usuń
    3. Bronię się ponieważ jest to bardzo dobry zarzut i doskonale zdaję sobie z tego sprawę, broń Boże nie wzięłam go do siebie ani nie uważam Cię za zołzę. Wręcz przeciwnie: cieszę się, że chce Ci się zagłębiać w ten tekst na tyle, by wyłapać różne nieścisłości. Zależy mi tylko, żeby było jasne, że (prawie) wszystko co piszę, piszę jak najbardziej świadomie. "Świadomość" to ostatnio jedno z moich ulubionych słów.

      Usuń
  3. No nie... napisałam komentarz i mi się usunął.
    Nie spodziewałam się śmierci Eddiego. Bardziej myślałam, że to coś z Rose, chociaż też nie obstawiałam abyś miała ją uśmiercić. Szkoda tak małego człowieka, który był niewinny. Nie rozumiem osób, które potrafią zabić kogoś, kogo nawet nie znają, tylko i wyłącznie ze względu na rasę itp. Wrzucanie wszystkich do jednego worka. Pozbawienie tak młodego człowieka przyszłości, wspomnień, ślubu z Jenny(i innymi)! Może Voldemort po prostu jest zazdrosny o Jenny i w brutalny sposób morduje przeciwników! To już jest tchórzostwo. Tak na poważnie, to parę miesięcy zmarł mój kolega z klasy i choć mało z nim rozmawiałam, to cholernie trudne pogodzić się z czyjąś stratą, tak nieoczekiwaną i nieprzewidywalną. Nagle ktoś był i go nie ma. Mam nadzieję, że Remus nie zmarnuje okazji do powiedzenia o swoim sekrecie Rose. Raz się żyję, a może później czegoś żałować. Wiem, że on się boi ściągnąć na nią kłopoty, ale jego przyjaciołom jakoś udaje się z tym żyć, więc ktoś chyba powinien go nakłonić do powiedzenia prawdy Rose. Wiem, to trudne. Tak bardzo rozumiem Jamesa z tymi zakupami. Też ich nie cierpię i zawsze mówię siostrze że ten ciuch jest idealny dla niej tylko wyjdźmy już z tego sklepu!). Ślub i pogrzeb, mamy kontrast.Syriusz znów walczy o Jenny. Robi to trochę zabawnie wraz z Willem. Kto wie, może jeszcze kiedyś Jenny wzrośnie uczucie do przyjaciela? Może jeszcze coś z tego będzie. W każdym razie Will konkurencja pozostaje w zasięgu jego małej Jen. Faktycznie krótki rozdział, ale co się dziwić po takim temacie. I tak całość przesłania śmierć Eddiego. Pozdrawiam
    PS: Trochę nie rozumiem tego fragmentu:" - Mi też – wtrącił James bez pytania, trochę za bardzo – biorąc pod uwagę okoliczności: obecność przyszłej teściowej znaczy się - intensywnie wpatrując się w smukłe nogi Lily. " Znaczy no ja wiem, o co tu chodzi, ale nie rozumiem tego "znaczy się - intensywnie wpatrując się w smukłe nogi", jakby zdanie się kończyło, bo część dalsza mi tak nie pasuje. Hm... coś pewnie źle zrozumiałam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałam nadzieję, że nikt się nie spodziewa śmierci Eddiego, bo choć makabryczna to niespodzianka to wciąż niespodzianka. Sama byłam trochę zaskoczona, wstępnie rozmyślając nad tym wątkiem, że jednak potrafię być taka bez serca.
      Nie chcę spojlować, ale zaspojluję: Remus nie powie Rose o sekrecie (niezbyt dobry moment na to, mimo wszystko), ba, już się z Rose nie zobaczy, tak jak zasugerowałam delikatnie w ostatnim zdaniu.
      "znaczy się" odnosi się do "obecność przyszłej teściowej" (powinnam to dać przed tym wyrażeniem żeby było poprawnie), co z kolei odnosi się do "okoliczności", czyli całkiem poprawne zdanie brzmiałoby: "biorąc pod uwagę okoliczności, znaczy się: obecność przyszłej teściowej". Mam nadzieję, że rozjaśniłam to trochę.
      Pozdrawiam i dziękuję!

      Usuń
    2. Tak, teraz zdecydowanie rozumiem, dzięki ;). Szkoda... bo to taka niewypowiedziana sprawa z tą Rose. Biedny Remus. Jej, aż tak się zdziwiłam tą nagłą zmianą szablonu...:D

      Usuń
  4. Powiem ci, że cała sprawa ze śmiercią braciszka Rose to majstersztyk. Naprawdę wszystko bardzo dobrze i ciekawie ujęłaś i piekielnie dobrze się czytało. Może nieco wszystko zostało przerysowane, ale ze względu na to, że przecież mówimy bardziej o perspektywie ludzi, którzy właśnie stracili małe dziecko, jest to jak najbardziej zrozumiałe. Poza tym narracja! Ach narracja była świetna ;) I jeszcze ten moment, w ogóle cały watek miłości Remusa i Rose sprowadzony do tej jednej sceny wypadł genialnie, coś pięknego. A najbardziej w tym lubię chyba to, że nie musiałaś pokazywać żadnego związku Remusa z Rose, że wystarczył sam domysł, by wyjaśnić jego awersję do wiązania się z kimkolwiek w późniejszym okresie życia.
    Fragment z Jen, Syriuszem i Willem był trochę niesmaczny. Bo wiesz, wcześniej mamy do czynienia z żalem, strata, ogromnym bólem, ostatecznie pustką, a później nagle dostaję zwykłą zazdrość i konkury. Ja wiem, że ta scena była dla ostatniego akapitu (który również bardzo, bardzo mi się podoba w kontekście całego rozdziału), ale jednak pomiędzy wrażeniami, uczuciami jest ogromna przepaść. Wolałabym trochę inną scenę, na pewno nie taką o miłostkach. Bo chodzi o to, że w ten sposób osłabiasz wydźwięk całości, dla mnie przynajmniej. Albo po prostu jestem przewrażliwiona, nie ważne.
    Rozdział bardzo mi się podobał, a szczególnie ten kontrast pomiędzy tym, co było w Hogwarcie, który był swoista złotą klatką, a tym, co ma do zaoferowanie życie, rzeczywistość, wojna. Dobra robota ;)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo, strasznie się cieszę, że się podobało, bo włożyłam w te fragmenty masę pracy, a i tak miałam wrażenie, że są takie se.
      Zdaję sobie sprawę, że takie przejście do normalności z naszej perspektywy może się wydać dziwne, ale jak tak pomyślałam sobie o ich nowym, tragicznym życiu, do którego muszą nagle przywyknąć, to doszłam do wniosku że nie mogę ich wtrącać w zbyt długą depresję (warto przyjąć, że ostatni fragment dzieje się kilka tygodni po pogrzebie - pewnie powinnam to w nim zaznaczyć), tylko trzeba będzie uaktywnić mechanizmy obronne w ich mózgach, czyli pozwolić im próbować żyć jak najnormalniej, śmiać się i miłostkować, dopóki mogą. Bo nie wiadomo jak długo będą mogli.
      To że wydźwięk jest osłabiony, to dobrze. To takie wskazanie właśnie na to, że wydarzenia tragiczne nie będą już niczym niezwykłym, a żyć dalej i tak trzeba.
      Dzięki raz jeszcze!

      Usuń
  5. Nie wierzyłam, że to zrobisz choć podejrzewałam, że mały Eddie nie przeżyje ale samo czytanie i tak było szokiem, muszę jednak przyznać, że pod względem technicznym ten fragment był genialny, tak samo jak Remus i Rose... jestem pod wrażeniem coraz większym i większym z każdym rozdziałem:) Uwielbiam Jamesa, może dlatego, że przypomina mi mojego lubego:) i te stwierdzenie, że Lily chciała go skarcić a zabrzmiało czule, jakbym widziała siebie i mojego "D" w sklepie;D Czytając fragmenty o Syriuszu i Jen, ubawiłam się, zresztą jak zwykle gdy Will pojawia się na horyzoncie a Black jest zazdrosny:) to tyle jak mi się przypomni coś jeszcze to nie omieszkam napisać:)
    Pozdrawiam Rogata z http://huncwot-rogata.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. Dlaczegodlaczegodlaczego.
    Eddieeeeee... ;c
    Pięknie napisane, ale w następnym rozdziale dla odmiany powinno być dużo rozmów Syriusza&Jen, po tym jak ten jest taki smutny. ;(
    End

    OdpowiedzUsuń
  7. Ekhm, masz może zamiar zrobić tego Liebstera, czy preferujesz olanie mnie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cały czas siedzi w szkicach, ale szczerze mówiąc nie wiem, ile jeszcze posiedzi. Masz zamiar podjąć jakieś radykalne kroki w związku z nim?

      Usuń